Jacek Piekara - Ani sĹ‚owa prawdy, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jacek Piekara
Ani słowa prawdy
2005
Chciałbym podziękować moim przyjaciołom, którzy deklarując swą sympatię
dla Arivalda, wspomagali mnie w pracy i namawiali do zdwojenia wysiłków.
Przede wszystkim redaktorowi naczelnemu „Fenixa”, Jarkowi
Grzędowiczowi, gdyż na łamach jego pisma Arivald zawsze czuł się jak w domu.
Adrianowi Chmielarzowi, który wprowadził Arivalda w świat komputerowej
rozrywki, oraz Anecie Majewskiej i Justynie Liberadzkiej, które polubiły (i chwała
im za to!) tego leciwego człowieka.
To, co najważniejsze
Arivald był magiem. W każdym razie za takiego uchodził w oczach mieszkańców
Wybrzeża. Miał niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy, kryształową kulę i Księgę Czarów.
Potrafił mamrotać szybkie zaklęcia w obcym języku, o rzeczach jasnych i prostych mówić
niezrozumiale i odwrotnie. Umiał leczyć nosaciznę bydła, przyrządzać maści na skaleczenia i
oparzenia, wskazywać rybakom miejsca najlepszych połowów, dziewczętom i chłopcom
warzyć lubczyk, a starym mężom potrafił dopomóc w kłopotach z młodymi żonami. Dlatego
też powszechnie uważano go za czarodzieja i jednego z członków Tajemnego Bractwa. Lecz
mieszkańcy Wybrzeża, którzy przez parę lat (dawno przed przybyciem Arivalda) mieli już
innego maga, nigdy nie potrafili poważnie traktować nowego opiekuna. Może był zbyt
wesoły i dobroduszny jak na kogoś parającego się magią i mającego do czynienia z Mocą,
może zbyt wiele popełniał omyłek, z których sam się potrafił śmiać, może przyjmował za
mało pieniędzy za swoje usługi. W każdym razie nauczono się już, że nie należy przychodzić
do niego z poważnymi sprawami typu zapewnienia dobrej pogody, udanych zbiorów czy
pomocy w poszukiwaniu skarbów.
Sama księżniczka bardzo lubiła Arivalda i często zapraszała go do zamku, aby posłuchać
barwnych opowieści z dalekich krajów. Jednak miała wiele żalu o to, że nie potrafił
wyczarować złotych kolczyków z brylantami, o jakich marzyła od dawna. Ale ludzie z
Wybrzeża, chociaż często ukradkiem podśmiewali się z czarodzieja, nie wyobrażali sobie, że
mógłby z nimi mieszkać człowiek zimny i wyniosły, jak sławni czarodzieje z Silmaniony.
Arivalda zapraszano na chrzciny i wesela, przychodzono do niego po pomoc i radę, a
niejednej zakochanej parze pomógł już przekonać opornych rodziców. Potrafił łagodzić
spory, zapobiegać waśniom i zażegnywać awantury. Dlatego też cieszył się sympatią i przez
palce patrzono na niedostatki jego czarodziejskiej wiedzy. Nikt nie mógł przecież
przypuszczać, że już niedługo Wybrzeże będzie potrzebować prawdziwego maga znającego
czary najwyższej jakości i umiejącego się posługiwać fortelami magii bojowej.
Arivald bowiem wcale nie był czarodziejem. Dawniej był najemnym żołnierzem,
śpiewakiem i poetą, niestrudzonym podróżnikiem, który zwiedził chyba wszystkie krainy
znanego nam świata. Jego prawdziwe imię było gminne i proste, a brzmiało po prostu Penszo.
Właśnie jako Penszo, najemnik, bard, włóczęga, wieczny podróżnik przeszedł pierwsze
półwiecze życia. Ale nadszedł dzień, który miał wszystko zmienić. Dzień, w którym na
drodze Pensza stanął prawdziwy czarodziej, członek Tajemnego Bractwa. Zafascynowany
opowieścią Pensza o morribrondzkiej wojnie pomiędzy krasnoludkami a elfami i
wiedźmiarzami, zabrał go ze sobą w podróż. Pewnego ranka, gdzieś na odludziu, mag umarł
cicho i spokojnie w czasie snu, zostawiając Penszowi kłopot, co uczynić z jego ciałem i
dobytkiem. Bard pochował maga, zgodnie z obyczajem układając go głową w stronę
wschodzącego słońca. Początkowo zamierzał oddać zarówno niebieski płaszcz, jak
kryształową kulę oraz różdżkę i Księgę Czarów w ręce kogoś z Bractwa. Ale gdy sięgnął do
ciężkiej, obłożonej w skórę, okutej na rogach złotem Księgi Czarów, nie mógł się już od niej
oderwać. Okazało się, że napisana była w języku krainy, którą Penszo kiedyś odwiedził. I tak
w ciągu jednego dnia i jednej nocy zdecydował, że zostanie czarodziejem. Włożył niebieski
płaszcz, wsadził za pas różdżkę, ulokował w jukach Księgę i kulę, po czym dosiadł konia i
ruszył przed siebie.
Nie tak prosto jednak stać się z żołnierza, barda i włóczęgi magiem. Nie na darmo
przecież czarodzieje całymi latami, od dzieciństwa uczą się korzystania z Mocy i
posługiwania się Księgą Czarów. Ale Penszo (który już nazywał się Arivaldem, gdyż
wyobrażał sobie, że to imię lepiej pasuje do jego obecnej pozycji) był dociekliwy, uparty i
pracowity. A przy tym niebywale zdolny. Nikt chyba w tak krótkim czasie, korzystając tylko
z własnej intuicji, nie potrafiłby nauczyć się tak wiele. Gdyby był szkolony od dziecka,
zapewne mógłby stać się najwybitniejszym z żyjących magów. Ale i tak już po miesiącu
zajadłych prób potrafił wyczarować sobie na śniadanie bułkę (fakt, że najczęściej czerstwą)
oraz ser i mleko. Później dowiedział się, jak zapobiegać zmęczeniu, jak leczyć najprostsze
choroby u ludzi i u bydła oraz jak wykonywać najbanalniejsze czarodziejskie sztuczki w
rodzaju obłaskawiania dzikich zwierząt czy zapalania ognia z niczego. Po blisko trzech latach
umiał już posługiwać się kryształową kulą, tworzyć złudne miraże i odróżniać słowa
prawdziwe od kłamliwych. Nie nauczył się jednego: nie stał się taki, jaki powinien być
czarodziej. Nie był więc zimny, wyniosły i wzgardliwy. Traktował wszystkich serdecznie i z
życzliwością, często się uśmiechał, a z długiej siwej brody co rusz wytrząsał okruszki bułki
lub sera. Nikt by nie wierzył, że niegdyś był najemnym żołnierzem, dowódcą tylnej straży
samego krasnoludzkiego króla Wszobrodego. Starał się tylko nigdy nie natknąć na
prawdziwego maga, bo sądził, że zbyt łatwo rozpoznano by w nim samozwańca. Wiedział już
jednak, iż milczenie lub odpowiadanie zbitką niezrozumiałych formuł jest najlepszym
sposobem na wszystkie podejrzenia. Może też z powodu obaw przed innymi czarodziejami
wybrał się na Wybrzeże, które słynęło ze spokojnego życia oraz z tego, że niewielu gości
kiedykolwiek tam przybywa. Wybrzeże, skaliste i nieurodzajne, żyjące głównie z morskich
połowów, nie było miejscem, które chętnie odwiedzaliby kupcy, magowie czy rycerze. Życie
snuło się tu powolutku, od jednego połowu do drugiego, ludzie byli prości i spracowani, a
krajem rządziła młodziutka księżniczka, którą zachwycało, że ma własnego maga, bo
powszechnie wiadomo było, że czarodzieje nie lubią opuszczać Silmaniony.
Arivald już szósty rok przebywał na Wybrzeżu. Mieszkał w małym dwuizbowym domku,
niedaleko plaży, przycupniętym tuż u stóp Wieży Strażników. Do codziennych obowiązków
maga należało poranne wchodzenie na wieżę i przepatrywanie okolic za pomocą kryształowej
kuli. Kryształowa kula co prawda równie dobrze spisywałaby się na plaży, ale mieszkańcy
mogliby być niespokojni, nie widząc co rano na szczycie niewielkiej sylwetki czarodzieja w
charakterystycznym spiczastym kapeluszu. Wieża była stara, miała strome, częściowo już
spróchniałe schody, ale najgorzej było w czasie sztormu, kiedy wiatr starał się wywiać
czarodzieja za balustradę, a wściekła ulewa całkowicie moczyła niebieski płaszcz. Tak więc
życie maga miało i swoje złe strony. I o nich zawsze myślał rankiem z niechęcią i
niecierpliwością.
Dzień, w którym rozpocznie się nasza historia, był jednym z tych pięknych słonecznych
dni, kiedy niebo jest bezchmurne, wiatr uspokojony gorącem zaszywa się gdzieś w górach, a
powierzchnia morza przypomina lustro. W taki właśnie czas Arivald, posapując cicho,
wdrapał się na strome schody wieży i odpocząwszy chwilę na górze, ustawił przed sobą
kryształową kulę. Od razu zdziwił go odmienny wygląd kryształu. Zwykle jasny i przejrzysty,
teraz jakby pociemniał i zmatowiał. Mag splunął na palec. Potarł nim kulę, ale nic się nie
zmieniło.
– Coś takiego – mruknął do siebie – sądzę, że nic dobrego to nie oznacza.
– Oczywiście – odezwał się nagle jakiś zgrzytliwy głos.
Arivald drgnął zaskoczony i dojrzał w kuli głowę niemłodego już człowieka w
spiczastym niebieskim kapeluszu. Człowiek ten miał czarne, przenikliwe oczy. One właśnie
patrzyły z pogardą i złośliwością na zdumionego czarodzieja.
– Będzie to bardzo niemiły dzień, mój drogi Penszo, kiedy zjawię się u ciebie – ciągnął
głos – a nie zjawię się sam. Patrz.
Obraz w kuli zmętniał i nagle zamiast twarzy czarnoksiężnika pojawiło się w niej
kilkadziesiąt smukłych okrętów o długich smoczych łbach, płynących przez morze pod
wielkimi purpurowymi żaglami. Ale Arivald na tyle już doszedł do siebie, że raz-dwa
wymamrotał zaklęcie przeciw omamom i szybko dotknął różdżką kuli. Błysnęło, zamigotało i
pozostało tylko sześć okrętów. Mag uśmiechnął się sam do siebie.
– No, no – znów pojawiła się twarz czarnoksiężnika – nauczyłeś się czegoś, Penszo. Ale
to, co widziałeś, to już nie omam. Niedługo te sześć okrętów dobije do waszego Wybrzeża.
– Czego chcesz ode mnie? – spytał Arivald, przełykając ślinę.
– Od ciebie? Nic. Jesteś tylko nędzną kreaturą i spotka cię zasłużona kara za podszywanie
się pod jednego z członków Tajemnego Bractwa. Już dawno nikt nie ośmielił się na taką
bezczelność. Kara musi być więc surowa, aby odstraszyć innych niedoszłych samozwańców.
Ale tobie poświęcę tylko chwilę. Płynę na Wybrzeże po księżniczkę, bo zapragnąłem jej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]