Janusz A. Zajdel - Wyjście z cienia, Książki, Science-fiction

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Janusz Andrzej Zajdel
Wyjście z cienia
I. Kaes
Wszystkie mrówki, wypożyczone z wyobraźni Julii Nideckiej, z podziękowaniem zwraca autor.
Głuchy łoskot wstrząsnął ścianami bunkra. Ktoś stęknął przez sen, po kątach słychać było chrapliwe
oddechy śpiących. Z zewnątrz dobiegał narastający, wysoki świst, przenikający poprzez grubą
warstwę betonu. Edel naciągnął na głowę róg starego, rozłażącego się koca, lecz niewiele to
pomogło; chłód owiał stopy, owinięte dziurawymi szmatami, a świst wiercił nadal bębenki uszu.
Edel wiedział, że to dopiero początek. Kolejny wstrząs i odgłos detonacji, drugie źródło świstu
dołączyło do pierwszego, potem jeszcze trzeci, czwarty łoskot... Na wprost szczeliny obserwacyjnej,
na ścianę połyskującej od wilgotnych zacieków, zatańczyły pomarańczowozłote odblaski. W
migotliwym świetle Edel widział, jak poruszają się ciemne kłęby szmat, kocy, watowanych kufajek,
rozlokowane pod ścianami, na podwyższeniach pulpitów, na zestawionych razem ułomkach starych
foteli.
 Budzili się wszyscy, bo chyba tylko głuchy mógłby spać przy akompaniamencie dokuczliwie
powtarzającego się łomotu i wibrujących świstów.”Można by zapchać workami z piaskiem -
pomyślał Edel, patrząc w stronę szczeliny w półtorametrowej betonowej ścianie. -
Byłoby ciszej, i cieplej. Tylko...” Pociągnął nosem i wyobraził sobie ten sam przykry zaduch,
zwielokrotniony brakiem wentylacji. Ponad pięćdziesiąt osób, stłoczonych we wnętrzu bunkra,
wytwarzało dość szczególną atmosferę...
Odrzucił przetarty, brudny koc, postawił kołnierz waciaka i opuścił nogi na podłogę.
Odruchowo strzepnął źdźbła siana, które czepiały się odzieży, wyłażąc wszystkimi dziurami z
siennika, sporządzonego ze starych worków.
Jazgot osiągnął szczyt natężenia, detonacje ustały. Nikt Już chyba nie spał, lecz prawie wszyscy,
wciągnąwszy głowy pod przykrycia, próbowali przeczekać hałas, nie tracąc resztek ciepła ze swych
legowisk. Wydłużony poziomy prostokąt szczeliny świecił teraz prawie równomiernym, żółtawym
blaskiem. Edel wiedział, że wygrzewanie silników będzie trwało jeszcze z pięć minut, a potem
kolejno zagrzmią dysze startowe.
Popatrzył dookoła, siedząc na legowisku, plecami wsparty o zszarzałą, niegdyś barwną tablicą
rozdzielczą, z potłuczonymi szybkami wskaźników i świateł kontrolnych, ułomkami dźwigni i
przełączników.
Zeskoczył na beton podłogi i lawirując pomiędzy leżącymi towarzyszami - podszedł
do stojącej w kącie beczki. Zaczerpnął z niej blaszanym kubkiem, przełknął parę łyków.
Strumyczek wody z dziurawego dna pociekł mu po piersiach, niemile chłodząc rozgrzane snem ciało.
Otarł usta, strzepnął krople z brody i odwiesił kubek na haczyk. Wrócił do legowiska, wciągnął
długie, gumowe buty i poszedł w stroną wyjścia. W krętym labiryntowym korytarzyku, na pryczy ze
starych drewnianych skrzynek leżał jeden z grupowych.
- Dokąd? - burknął, nie unosząc głowy.
- Na powietrze. Trudno tu wyśledzić, a spać się i tak nie da... - powiedział Edel.
- Nie teraz. Łeb ci urwie, jak zaczną startować.
- Tylko do wylotu korytarza i zaraz wracam - powiedział Edel, mijając pryczę.
Grupowy nie odezwał się, odwrócił twarz do ściany i nakrył się z głową. Tutaj, w labiryncie
wejścia, było znacznie ciszej niż tam, w bunkrze, przy odsłoniętej szczelinie. Jeśli Edel zazdrościł
kiedykolwiek grupowym, to tylko tego właśnie: prawa spania w labiryncie. W
miarę jak zbliżał się do końca tunelu, jazgot narastał do granic wytrzymałości. Edel uskubał
waty, wyzierającej z dziur w jego kufajce, i skręciwszy z niej kulki, zatkał uszy. Pomogło, choć
nieznacznie, bo świst słyszało tle całą głową, całym ciałem jakby. Korytarzyk wznosił
się kilkunastoma schodkami do zamkniętego, niskiego włazu. Edel odryglował i uchylił grube
stalowe drzwiczki. Hałas uderzył go prawie fizycznie odczuwalną falą, wdarł się przez szczelinę
włazu, zadudnił po zakamarkach labiryntu. Edel przeszedł na czworakach przez otwór i zamknął właz
od zewnątrz, a potem przebiegł wzdłuż ściany bunkra, schylony w pół, by głowa nie wystawała
powyżej niskiej, betonowej jego części, wznoszącej się nad poziom ziemi. Dopadł narożnika. Tuż za
nim w ścianie była nisza dość głęboka, by się w niej pomieścić. Wewnątrz było nieco ciszej. Edel
osłonił dłońmi uszy i czekał. W prostokącie wylotu niszy widać było kawałek płaskiego krajobrazu,
porośniętego kępami ostów i suchą trawą. Łąka kończyła się ciemną ścianą zagajnika, nad którym
rozciągało się pokryte obłokami niebo. W świetle, idącym gdzieś z tyłu, zza bunkra, obłoki płonęły
złotem i czerwienią. Światło było już prawie nieruchome, równomierne - ustaliło się, jak ten
świdrujący, syczący gwizd. Czarny cień bunkra obejmował pas o szerokości kilku metrów przed
wylotem niszy.
Nagły ryk uderzył poprzez dłonie osłaniające uszy, wstrząsnął plecami wspartymi o beton, wrócił
echem od zagajnika. Obłoki jakby drgnęły na granatowym tle nieba, ich koloryt przeszedł od
czerwonozłotego poprzez purpurę aż do głębokiego fioletu, potem zbłękitniały i zjaśniały do
oślepiającej bieli. Pas cienia, rzucanego przez nadziemną część bunkra, zwężał
się znikając prawie. Źródło grzmotu przemieściło się ku górze, łoskot słabł coraz bardziej, obłoki
przygasły. Dziesięć sekund spokoju - bo po tym wszystkim dla zbolałych uszu dawny, nieustający ani
na chwilę świst był jak kojąca cisza, i znowu ryk - dotykalny, chłoszczący huragan dźwięku, powyżej
granic wytrzymałości...
Edel ściskał dłońmi uszy, wtulając głowę w postawiony kołnierz waciaka. Czuł, że lada chwila nie
wytrzyma, zerwie się, zacznie tłuc głową o beton - byle przestać słyszeć ten dźwiękból, choćby za
cenę życia.
Znów oddalający się grzmot, ściemnienie obłoków nad horyzontem. Pośpiesznie ściągnął watowaną
kurtkę, okręcił głowę, wcisnął ją w najdalszy kąt niszy. Tak było lepiej.
Liczył kolejne starty. Jeszcze dwa. Jeszcze jeden. Ten ostatni... Już. Powoli, z obawą jakby, odmotał
podarty waciak. Cisza... Tak zupełna, że aż przerażająca.
Po chwili dopiero przypomniał sobie o wacie w uszach, wydobył ją i usłyszał lekki poszum wiatru.
Odetchnął z ulgą. Wypełznął z niszy, rozprostował kark. Wzrokiem ocenił
odległość do zagajnika.
„Trzy, cztery minuty czasu... - pomyślał. - Zbyt krótko, by dopaść tam, nim zaczną startować. Na
otwartej przestrzeni nie da się znieść tego ryku. Można oszaleć, ogłuchnąć, skonać jak mysz pod
szklanym kloszem w eksperymencie z dzwonkiem... W głębi lasu jest pewnie ciszej, trzeba zdążyć..
Nie ma innego wyjścia albo tak, albo...” Wiedział, że chwila startu jest jedynym momentem, w
którym można liczyć na opóźnienie pościgu. W zwykłą noc, gdy nie startują rakiety, żaden grupowy
nie wypuściłby go samego tak jak dziś.
Podszedł do drzwiczek włazu, otworzył je. Raz jeszcze popatrzył na rozległą przestrzeń, oświetloną
teraz tylko kwadrą księżyca.
Gdy mijał pryczę grupowego, usłyszał gniewny pomruk i głos, spośród sterty łachów.
- Gdzie łazisz, do cholery? Miałeś zaraz wrócić!
- Byłem tutaj, w labiryncie. Tu najciszej. Nie znoszę tych hałasów, głowa mi pęka -
powiedział z nutą znużenia w głosie. - Czyżbyś myślał, że uciekłem?
Odpowiedział mu chichot z pryczy.
- Durniu! - powiedział grupowy. - Nie myśl, że stąd się ucieka. Dokąd byś poszedł?
Nie ma takich miejsc...
- Wiem. Oni są wszędzie...
- Oni!... - prychnął grupowy, odsłaniając twarz. Jego oczy, zmrużone i podpuchnięte, mierzyły Edela
ironicznym spojrzeniem. W słabym świetle brudnej żarówki, palącej się pod stropem, wyglądał
odrażająco, ze swą dawno nie goloną i niedomytą, czerwoną gębą. Edel miał ochotę trzasnąć go
pięścią między te zmrużone, chytre ślepia. - Oni... - powtórzył
grupowy. - Co mają do tego oni? Czy to za ich przyczyną jesteś tutaj? Sam do siebie możesz mieć żal,
nie do nich. Jesteś tu i nigdy nie uciekniesz.
- Ty też - powiedział Edel, gryząc wargi.
- Ja też - zgodził się grupowy. - Tam, dokąd moglibyśmy uciec, nie chcą nas.
Burzylibyśmy ich spokój, ich złudzenia. Ludzie nie chcą znać kosztów swojego spokoju.
Dlatego jesteś tutaj.
Edel opuścił wzrok. Patrzył na końce swych dziurawych gumowców.
- Znów poszło dwanaście... Prawie dziesięć tysięcy ton netto - powiedział.
- Idź spać. Dwa pociągi czekają na rozładunek, lepiej odpocznij - doradził grupowy. -
Będę prał po grzbiecie każdego, kto opóźnia robotę. Nie chcę dostać za was drugiej takiej pamiątki!
Wysunął spod koca lewą rękę. Jego dłoń była pokryta różowymi bliznami, brakowało dwóch
palców.
- Wiesz, jak to robią?
- Wiem - powiedział Edel. - i wiem, za co.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl