Jaroslaw Iwaszkiewicz - Panny z Wilka, Ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jarosław Iwaszkiewicz - Panny z Wilka
Wojna już dawno minęła. Wiktor Ruben w kieracie codziennej pracy zapomniał zupełnie o niej i zajmowały go
tylko sprawy powszednie, bardzo jednak absorbujące. Tym bardziej nie myślał o czasach przed wojną, czasach
ubogiej młodości, orki, uniwersytetu, któremu poświęcił tyle czasu, a którego nie mógł skończyć, gdyż z orbity
normalnej wytrąciły go wypadki historyczne. No, a potem to już tak poszło, tak nim zawinęło, że ani pomyślał o
młodości, a tutaj tymczasem zbliżył się czterdziesty rok życia. Bardzo był przepracowany, ale to tym lepiej,
powiadał, nie miał czasu na żadne rozmyślania, a wiedział przecie z praktyki, że to do niczego nie prowadzi.
Śmierć Jurka naruszyła jednak jego równowagę, nie mógł się z nią oswoić i poczuł się tak źle, że zwrócił się o
poradę do lekarza. Nie była to porada poważna, oczywiście; nie poszedł do żadnego gabinetu, nie jeździł
specjalnie do Warszawy. Zlazł był właśnie z wózka, którym przyjechał z pola - było to w początkach lata - doktor
wysiadł z samochodu, aby jak zwykle zrobić cotygodniowe odwiedziny zakładu. Wiktor od trzech lat był
zarządzającym małego
folwarczku, zapisanego towarzystwu ociemniałych, i gdzie co roku urządzano kolonię letnią dla ślepych dzieci.
Doktor przejeżdżał co tydzień i teraz także właśnie przybył. Wiktor pogadał z nim trochę, a potem powiedział, że
się źle czuje. Nie sypiał w nocy, był bardzo zdenerwowany i nie mógł wcale pracować. I przy tym ciągle myślał o
przyjacielu, który umarł przed dwoma miesiącami na suchoty.
Podawał to wszystko od niechcenia, ale o Jurku spokojnie nie mógł mówić. Był to jedyny dotychczasowy jego
przyjaciel, kleryk, siostrzeniec przełożonej kolonii, zupełnie zwyczajny człowiek, wierzący, spokojny, dobry.
Prawie od dzieciństwa bardzo dużo pracował i musiał latać po mieście, odziany w jakieś nie wystarczające palto,
przeziębiał się w parszywe warszawskie pogody i na tym tle wywiązały się tuberkuły. Umarł, zresztą, nie zdając
sobie sprawy z niebezpieczeństwa swego stanu, ale jak gdyby od dawna był na tamtym brzegu, do niczego się
nie przywiązywał i jeśli nawet wiedział o tym, że umiera, już mu niczego nie było żal. Wiktor nie był przy jego
śmierci. Jurek umierał w szpitalu, na wiosnę, Wiktor nie myślał, że to tak prędko nastąpi, trzeba było tyle zrobić
na folwarku, który nazywał się "Stokroć". Zakładali w tym roku pierwsze inspekta, i to od razu na dwieście okien,
nawozu brakowało, nie było gdzie dostać, szarpano go na wszystkie strony, jeździł aż pod Błonie za tymi
sprawami i wróciwszy zastał wiadomość o śmierci. To mniej więcej opowiadał doktorowi, gdy siedzieli pod
kasztanem, przed domkiem kolonijnym, i czekali, aż dzieci przyjdą ze spaceru. Doktor zajadał z brązowej
miseczki zimne kwaśne mleko, które mu bardzo smakowało, bo dzień był gorący. Nic nie mówił, tylko potakiwał
Wiktorowi i pomrukiwał nad mlekiem. Potem dopiero, gdy ujrzał w kurzu drogi drepcące szeregi i trzymające się
gromadnie ślepe dzieci, spojrzał Wiktorowi w oczy:
- Wiktorku - powiedział (doktor do wszystkich mówił "ty")-nie ma co gadać, jak dawno pan tu pracuje?
- Trzy lata.
- Nie ma co gadać. Wyjeżdża pan na trzy tygodnie. Powiem matce przełożonej. Janek pana zastąpi, a pan
wyjedzie. Nie ma pan gdzie rodziny czy znajomych na wsi? Niech pan wyjeżdża.
Tym sposobem znalazł się w podróży. Dawno już myślał, aby odwiedzić te strony, ale to były takie westchnienia,
jak postanowienia dalekich podróży, które robimy patrząc na piękne fotografie, wystawione w oknach
magazynów. Nie, nie myślał nigdy o tamtych czasach ani o realizacji tego; nie spotkał nikogo, nikogo od owych
wakacyj, i nie wiedział nic o miejscu, do którego teraz szedł.
Oczywiście, wszystko po drodze było takie samo. Przy stacji tylko, która dawniej gwarzyła samotnie przez drogę
z opuszczonym żydowskim zajazdem, wyrosło teraz z dziesięć domów, gdzie roiły się kolejowe interesy. Dalej był
płot, zamykający skład węgla i drzewa, i dopiero potem, na prawo, zaczynała się ta szosa, która - ta już
oczywiście - nic się nie zmieniła. Świeżo wówczas wybudowany dwór-willa z czerwonej cegły postarzał się,
ogródek naokoło niego
podrósł. Ale dalej przy szosie stały tak olbrzymie białodrzewy, że czas lat minęło, to wszystko jedno. On idzie
teraz drogą na Wilko i pogwizduje, jest lato, jest ciepło, czerwiec, koniec czerwca, żniwa za jakie dziesięć dni,
może nawet wcześniej, bo pogoda sprzyja. To zawsze wuj tak mówił: "Pogoda sprzyja".
Zauważył już od dawna, że bardzo często, zwłaszcza wtedy, kiedy był zmęczony lub przepracowany, równolegle
do toku myśli normalnie biegnących drogami skojarzeń, nagle w zupełnie nie wytłumaczony sposób wynurza się
jakiś pejzaż z widzianych dawno widoków, trzymał się chwilę na powierzchni świadomości, aż go zauważył i
określił, a potem znowu zanurzał się w głębię. Po pewnym czasie
wypływał znowu, ten sam albo częściej inny. I teraz właśnie, kiedy dochodził znajomą drogą do znajomego
ogrodzenia, kiedy słońce świeciło "jak zawsze" i psy ujadały "jak zawsze" na bydło wracające z pola pogodnymi
łąkami, wynurzył mu się przed oczami pejzaż też dawny, także letni - ale bardzo odmienny. Spalone pole, gorący
kurz, z boku pod gruszą błysk zostawionego kulomiotu i pośrodku grzędy żytniego ścierniska kłębek szarych i
zielonych łachmanów: trup zastrzelonego przed chwilą człowieka. Zidentyfikował. Tak, to podczas odwrotu
kazano im rozstrzelać dezertera czy szpiega: małego chudego żołnierza, który spokojnie wypalił papierosa przed
zgonem.
A potem obraz zapadł się. Znowu była wyboista droga, poznawał prawie pod stopą nierówności gruntu i ten
deseń w małych zaroślach zielonego perzyku, który językami właził na ścieżkę, nie dbając na stałe
przydeptywanie. Potem przyszło ogrodzenie, czworaki. Nikt go nie zauważył. Przed wieczorem wszyscy są tak
zajęci, każdy ma coś do roboty, bydło, konie, kury i kaczki zabierają się do spania, a ludzie muszą dopilnować,
zamknąć do obory czy kurnika, napoić i nakarmić przed nocą. Okrągłym łukiem podjazdu Wiktor Ruben wszedł
przed ganek, przez ganek przeszedł: w przedpokoju owionął go zapach tego domu. Było tak, jakby się weszło do
bufetu w stołowym pokoju: pachniało suchą herbatą, metalem -jak z puszki - trochę, sosnowym drzewem, trochę,
ale odrobinę, grzybami. Stanął i machinalnie powiesił na prawo na haku teczkę, palto i kapelusz. Zobaczył tylko,
że meble w przedpokoju były inne, ale nie myślał nad tym, bo w głębi za
przedpokojem słychać było głośne rozmowy. Dużo kobiet mówiło razem, krzyczały także dzieci. Głosy były tak
1
 łudząco podobne do tych, jakie słychiwał tu dawniej, że przekonany był, iż za chwilę zjawi się w progu malutka
Tunia i zawoła: "Pan Wiktor przyjechał!"
I rzeczywiście, ktoś odsunął krzesło ze śmiechem, wstał i wpadł do przedpokoju. Wiktor zobaczył w progu młodą
i bardzo ładną osobę w jasnej sukni. Stanęła nieruchomo i popatrzyła na niego pytająco.
Wiktor skłonił się tylko i nie wiedział, co ma powiedzieć. Panna czekała.
- Pan do pana Kaweckiego? - spytała niskim, ciepłym głosem.
- Ja - powiedział Wiktor i uśmiechnął się. Dziewczyna poznała go po tym uśmiechu. Krzyknęła głośno słowa
sakramentalne:
- Jezus Maria! Pan Wiktor przyjechał!
Pociągnęła go za rękę w głąb, do sąsiedniego pokoju, gdzie paliła się już lampa, mimo że na dworze było jasno.
Tam otoczyło go mnóstwo kobiecych ramion, nagich i ciepłych, ktoś go nawet pocałował.
Wołano: "Gdzie mama? gdzie mama? Mamo, Wiktor przyjechał!"
Ale mama, jak zwykle, nie zjawiała się i zresztą nawet nie wiadomo, czy pamiętała, kto to jest Wiktor. Co innego
"panienki", pamiętały go doskonale, zaraz mu to jedna z nich wyjaśniła. Była to gruba, ciepła, dobrze ubrana
dama, bardzo korpulentna i nawet przez chwilę Wiktora zadziwiło, że mówiła mu "ty". Podług wszelkich danych
musiała to być Julcia, najstarsza; poznał nawet jej niski, piękny głos, namiętny potem przez długie lata, ale osoba
była czymś zupełnie innym. Zmieszany, oglądał się po obecnych, poruszenie ogólne powiększały jeszcze dzieci,
chłopczyk i dziewczynka, skaczące dookoła niego, bezmyślnie się cieszące, bo przecież nie wiedziały, o co
chodzi.
Tymczasem Julcia powoli objaśniała:
- Bo trzeba ci wiedzieć, że w Wilku stałeś się legendą. Mówi się zawsze, żeby to Wiktor był, toby naprawił; żeby
Wiktor był, toby to, toby owo... Jeszcze niedawno mówiłam do Joli, że za czasów Wiktora to by się nie zdarzyło.
Oszołomiony Ruben odzyskiwał dobry humor:
- Wiesz, że zupełnie się tego nie spodziewałem. No, widzicie, tak się tworzy historia, ja, który byłem przekonany,
że moja osoba przeszła przez Wilkojak cień. I dlatego nie starałem się przypomnieć, myślałem, że nikt tu o mnie
nie pamięta.
- Złe myślałeś - powiedziała inna kobieta, tę poznał od razu, była to prześliczna Jola, najładniejsza z sióstr - za
każdym razem, cośmy były u wujostwa, pytałyśmy się o ciebie.
- Ale wujostwo nic nie wiedzieli - śmiał się Wiktor.
- A my się wszystkie zbieramy na wakacje w Wilku. Razem z dziećmi, z tłomokami. Często się mijamy, ale dziś
jesteśmy wszystkie.
- A gdzie Fela? - zapytał Wiktor.
- Fela, Fela, chodź tu - zawołała Julcia- zobacz, jaka to ogromna dziewucha, no, chodź, Fela.
Z sąsiedniego pokoju wyszła duża, gruba, brzydka dziewczyna dziesięcioletnia, podobna, zresztą, w kolorycie do
matki i ciotek, i przywitała się z Wiktorem.
- To moja starsza - powiedziała Julcia ta mała to moja druga.
- Tak, olbrzymie są już - powiedział z roztargnieniem Wiktor - nie wiedziałem wcale, że wyszłaś za mąż. Ale ja się
pytam o dużą Felę.
- Jak to, nie wiesz? - powiedziała cicho Julcia. - Fela umarła, o, już przeszło dziesięć lat temu. Na hiszpankę.
Wiktorowi zrobiło się bardzo przykro, nie uprzytamniał sobie na razie nawet, że to Fela umarła, tylko to, że
popełnił niezręczność.
- Zaprowadzę ciebie na jej grób - powiedziała Jola.
Poważna, chuda, najbrzydsza Kazia, zawsze gospodarna, podniosła się i powiedziała:
- Muszę zajrzeć do kolacji, zostaniesz z nami, prawda? - zwróciła na Wiktora oczy. Potem wyszła, a za nią
poskakał chłopczyk, zapewne jej synek. Panie zasypywały znowu Wiktora pytaniami.
Właściwie dwie tylko: Julcia i Jola. Dwie młodsze, dawne uczennice, trzymały się na boku i patrzyły zdziwione na
przystojnego, zaniedbanego pana, którego prawie nie pamiętały: był to ów Wiktor z legendy. Gdy siedli do
kolacji, Wiktor spojrzał po obecnych w jasnym świetle lampy. Jeszcze przechodząc z gabinetu, dokąd go
wciągnięto, do stołowego, patrzył uważnie na Julcię. Nie, to zupełnie kto inny, te ruchy pełne powagi, ten gest
godny, jak gdyby zakasywała rękawy,
śmiech wesoły, ale opanowany, ten spokój rozlany w każdym poruszeniu. To nie była dawna Julcia. Wiktor
spojrzał na zebrane kobiety i powiedział:
- No, ale mówcie coś o sobie. Ja przez piętnaście lat...
- Nie licz, nie licz - zawołała wesoło Jola.
- ...przez piętnaście lat nie wiedziałem o was dosłownie nic, coście robiły, gdzieście były. Kto jest zamężny, a kto
nie, żebym nie robił gaf. No?
- Ja zamężna, dzieci dwoje - powiedziała Julcia. - Kazia rozwiedziona, jeden syn; Jola zamężna, bezdzietna;
Zosia zamężna, jeden syn.
- Ojej już! - powiedział Wiktor i spojrzał na swoją uczennicę. - A łacina?
Zosia zaśmiała się:
- Już ma dwa lata. Nazywa się Henio.
- Tunia, panna do wzięcia - ciągnęła Julcia. - To wszystko.
Wiktor uśmiechnął się i spojrzał na Julcię, potem na Tunię. Może najpodobniejsze były ze sobą, ale jakże inne.
Tunia miała dziś tyle lat zapewne, co Julcia w tamtych czasach. Była może ładniejsza, mniej hoża, cieńsza w
przegubach, delikatniejsza i miała spłoszone wielkie, szare oczy, podczas gdy Julcia miała niebieskie, ładne, ale
banalne.
- A ty, Wiktorze? -spytała się Jola.
Wiktor znów się uśmiechnął, inaczej. Czy tam warto o nim mówić.
- Teraz pracuję, zarządzam folwarkiem fundacyjnym pod Warszawą, byłem w wojsku, byłem kapitanem, teraz
jestem w stanie spoczynku. No, to wszystko...
2
 I nagle popłynął przed nim, ponad twarzami tych białych kobiet, karawan obrazów, zdarzeń, mąk, walk i
bezcelowych "czynów". Pomyślał o życiu swoim pogmatwanym i połamanym w samym zaraniu i wstrząsnął się.
- Nie, nie, naprawdę, ja nic ważnego nie robię - powiedział. - Nie warto o mnie mówić, żyję, jak i wszyscy.
I poczuł: to dopiero jest straszne, że on żyje, jak i wszyscy, wszyscy tak żyją, jak on.
Pamiętał te czasy, kiedy tu bywał. Zawsze mu się wydawało, że życie będzie miał inne, obfitsze, bogatsze,
niezwyklejsze niż wszyscy.
Rozmawiał o tym tylko z Kazia. Z nią mówił bardzo mało zazwyczaj, ale raz na tydzień, raz na dwa tygodnie
ucinali sobie rozmowę naprawdę ważną, która była, jak to nazywali wtedy między sobą, "etapem". W czym? Nie
zastanawiali się wtedy, czy etapem w ich rozwoju duchowym, czy w rozwoju ich przyjaźni, czy po prostu jakiejś
drogi do jutra, nie pytali o to. Pamięta tylko, że jeden z "etapów" był specjalnie poświęcony jego możliwościom na
przyszłość. To było zaraz po jego maturze i Kazia namawiała go, aby nie szedł na prawo. Poza tym przestrzegała
go, aby nie myślał, że to tak łatwo, że mu się życie tak ułoży - naiwnie formułowała istotne przestrogi, a jemu
wszystko było mało. "To zabawne - pomyślał - że wówczas nigdy nie myślałem o niepodległości, a przecie tak
było najłatwiej". A jednak ona miała rację. Chciał popatrzeć na Kazię, spojrzeć jej w oczy, podziękować za te
"etapy" - ale ona w tej chwili wychyliła się poza krzesło, aby przez plecy Joli i Zosi zobaczyć, co się dzieje na
szarym końcu stołu, gdzie jej syn, Antoś, dokuczał którejś kuzynce. Ona już wtedy nie miała żadnych złudzeń, a
jednak przebrnęła przez małżeństwo i rozstanie.
Jakże to było wszystko? Nigdy się o tym nie dowie, o Kazi nigdy nikt nic nie wiedział, była zamknięta,
małomówna, gospodarna. Pamiętał, że znowu go zadziwiła jej inteligencja, jak gdyby trochę źle umieszczona.
Nie mogła z niej zrobić użytku, prócz pesymistycznych nastawień na przyszłość. "Ciekawy jestem-pomyślał
Wiktor - co ona myśli o przyszłości Antosia?"
Julcia tymczasem mówiła mu o wujostwu, że wuj się bardzo postarzał, że ciotka zawsze taka sama. W połowie
kolacji, cichutka i potulna, wypłynęła z dalszych pokojów "mama". Nie znalazła żadnego słowa, aby nim powitać
Wiktora, pocałowała go w głowę i usiadła w cieniu okazałej Julci, która siedziała na pierwszym
miejscu. Nie zmieniło to ani na chwilę toku rozmowy, głośnej, ożywionej i wesołej, a "mama" zaczęła kolację nie
od punktu wyjścia, tylko od chwili, w której przybyła do stołu, to znaczy od drugiej potrawy.
Jedna rzecz zastanowiła Wiktora, a mianowicie to, że go tutaj tak dobrze pamiętano, że przez piętnaście lat
mówiono o nim w tym ustroniu, podczas gdy on myślał, że - nieznany i niepotrzebny korepetytor, mały człowiek
przyjeżdżający na wakacje w sąsiedztwo - prześliznął się nie zauważony i niepozorny przez pokoje dworu w
Wilku, zawsze postawionego na szerokiej stopie. Okazało się
jednak, że odegrał tutaj ważną rolę, z której nie zdawał sobie przez tyle lat sprawy. Był za młody, aby odczuć
oczy tych kobiet na niego wówczas zwrócone. Dało mu to dziś do myślenia, ale nie miał czasu zastanawiać się
nad tym, bo musiał odpowiadać na pytania i słuchać, co mu opowiadają.
Uważnie patrzył na mówiącą Julcię i myślał o tamtych czasach. Jeżeli podczas lat wojennych, garnizonowych,
pracy w samorządach, wreszcie w Stokroci, jeśli podczas tych trudów szarych i nieznośnych przypomniał sobie
był Wilko, to nieodłącznie z twarzą i postacią, z głosem Julci. Nie tej damy dostojnej, gorącej, miłej i poważnej,
która teraz siedziała na końcu stołu i opowiadała mu jakże inne dzieje tych samych upłynionych lat niskim,
dobrym głosem. Ach, nie, tamta Julcia była smukła, zgrabna, żywa, nieopanowana i mająca jakieś dziwne
porywy. Zabierała go zawsze konno na spacery, na których nic z nim nie mówiła, grywali w tenisa. Nie było
między nimi żadnego flirtu, żadnego zbliżenia się. Kokietowała go raczej Jola, młodziutka wówczas,
szesnastoletnia i prześliczna panna. Nie rozmawiał z Julcia, tak jak z Kazia, wcale z nią nie rozmawiał, i zdaje
mu się, że dzisiejsza właśnie rozmowa, którą tak zdecydowanie Julcia objęła w swoje posiadanie, jest właśnie
najdłuższą rozmową, jaką dotychczas z
sobą prowadzili. I jeszcze jedno myślał czasami przelotnie Wiktor Ruben. Myślał, że gdy się kiedy z Julcią
jeszcze spotkają, wyjaśnią sobie wszystko. Teraz jednak pojął, że wszystko musi utonąć w przepaści lat
minionych i nigdy już nie będzie wyjaśnione. I gdy teraz patrzył na Julcię mówiącą prędko i wyraźnie, na jej zimne
niebieskie oczy i bardzo prawidłowe rysy pięknej twarzy, na błyszczące i obfite brylanty na nieco spuchniętych
białych palcach, zrozumiał, że nic tutaj nie było do wyjaśnienia.
Aby to "wszystko" zrozumieć, należy sobie uprzytomnić topografię i zwyczaje dworu w Wilku. Przede wszystkim
panny doroślejąc nabierały manii, że każda musi mieć osobny pokój. Jeszcze trzy młodsze dławiono w
olbrzymim "dziecinnym", położonym za gabinetem, Jola miała tam swoją toaletę, ale sypiała w małym saloniku
za dużym salonem, na kanapie, a Kazia i Julcia na górce. Górka, czyli
pięterko, składało się z korytarza i czterech jednakowych pokoi.
Wiktora umieszczono, gdy przyjechał tu na stałe, na wakacje trzynastego roku, w gościnnym pokoju za Julcia.
Oba pokoje miały bardzo podobne umeblowanie, zresztą, Wiktor często zaglądał do pokoju Julci po książki, po
fotografie, które Julcia wywoływała, i znał doskonale jego rozkład.
Pewnego razu, już pod koniec wakacyj, Wiktor bardzo długo wieczorem, w noc nawet, był z Jolą na spacerze.
Pomiędzy stawami wilkowskimi a Rożkami wujostwa i tamtejszym sporym jeziorem ciągnęła się zarośnięta
tatarakiem i rzęsą struga, kryjówka kaczek i zimorodków. Jola z Wiktorem postanowili popłynąć małą łódeczką
wilkowską do wujostwa na kolację. Wypłynęli zaraz po podwieczorku, ale przeprawa była ciężka, czółno trzeba
było parę razy przeciągać, rzeczywiście zajechali dopiero przed kolacją na rożeckie jezioro i mimo przedstawień
wujostwa uparli się wracać tą samą drogą. Co prawda, noc była księżycowa, droga powrotna szła o wiele łatwiej,
ale bądź co bądź przyjechali dosyć późno, kiedy dom cały spał, a psy były spuszczone z łańcucha. Wiktor
rozmarzył się tym koleżeńskim obcowaniem z Jolą, która mu się najbardziej ze wszystkich sióstr
zawsze podobała, i co do niej jednej nie miał zupełnej pewności, że pozostaje na jego urodę i inteligencję
obojętna. Godzinami pletli głupstwa, dokuczali sobie, dostawał klapsy, walczyli czasami z sobą, a potem razem
jeździli na spacery, jak ten, albo wózkiem do lasu, albo jeszcze gdzie indziej, do miasteczka; kąpali się razem i
jeździli konno, a zawsze ich było słychać z daleka, tak dużo i głośno, i bez żadnego sensu gadali. Milkli, kiedy się
3
 kto do nich zbliżał, ale tylko dlatego, że się wstydzili bezmyślnej treści tych rozmów. Widywano ich razem i
przyzwyczajono się do tego, nikogo to nie dziwiło, nie uważano tego jakoś za flirt, tylko za zażyłe koleżeństwo.
Wiktor nawet jakiś czas, zaraz po maturze, korespondował z Jolą, ale potem to im wywietrzało.
Tego wieczora, zmęczeni i senni, wrócili rozmarzeni i pożegnali się w salonie, gdzie jeszcze dla nich stała zimna
herbata, chleb, masło i wędliny. Zjedli to wszystko i Jola poszła spać do swojej "alkowy", jak nazywała salonik, a
Wiktor szedł po schodach do siebie.
W zamyśleniu zupełnie nieświadomie otworzył, zamiast drzwi swoich, drzwi pokoju Julci. Nieraz się potem
zastanawiał, jak to się stało, i nie mógł sobie uprzytomnić. To tylko jest pewne, że nigdy by na coś podobnego
sobie nie pozwolił świadomie. Wszedł po ciemku i nie zapalając świecy usiadł na pierwszym z brzegu krześle, i
patrząc na okna, przez które widać było niebo niebieskie od niewidocznego księżyca, zdjął buty i skarpetki -
najważniejsze części swojego ubrania, poza tym nie miał na sobie dużo, lekkie okrycie ciała spoczęło obok
krzesła. Podszedł do łóżka i tutaj spostrzegł pomyłkę swoją, zaśmiał się cicho i sam nie wiedział już, dlaczego
począł ową pomyłkę kontynuować: sam grać przed sobą. Dotknął leżącej dziewczyny, ale ona się nie ruszyła,
siadł przy niej, spała. Wyciągnął się obok niej i poczuł całą rozkosz jej ciała przez cienkie prześcieradło. Po chwili
zrozumiał, że Julcia nie śpi, i zmartwiał z tego wrażenia. Leżeli tak przy sobie przez długie chwile, nie mówiąc ani
słowa, powściągając oddech. Pomału, nieznacznie, jak wskazówki zegara wykonywali cały
szereg zmian pozycji, aby się przybliżyć ku sobie, objąć, przycisnąć.
Nigdy w życiu Wiktor nie zapomni tego wrażenia, jakiego doznał poczuwszy pod dłońmi skórę tej dziewczyny.
Było to coś tak skończenie pięknego, ciepłego i materialnego jak kwiat. Nie wie, dlaczego nie powiedzieli nic do
siebie. Dlaczego symulowali nawzajem przed sobą całkowicie nieprawdopodobną komedię snu. To, co robili,
wykluczało wszelką możliwość nieświadomości. Wiktor czuł takie natężenie wszystkich sił erotycznych w sobie,
że ogarniał go jakiś bolesny zachwyt, każde przesunięcie ręką po ciele Julci przyprawiało go prawie o omdlenie.
Ze nigdy przedtem nie odczuwał nic podobnego, to nie dziwota, bo jakiż tam to był ten jego dotychczasowy
mizerny erotyzm, ale nigdy potem się to nie powtórzyło i wspomnienie tej pierwszej nocy miłosnej, bardzo
gorącej i cichej, nosił w sobie przez całe życie. Nigdy już nic, żaden owoc ani żadne ciało nie miało tego dotyku,
tej sprężystości w ugięciu się, tego atłasu, co młode piersi Juki wtedy w Wilku. Nie spali, udając sen, do świtu.
Wtedy Wiktor zabrał swoje rzeczy i przekradł się do swojego pokoju. Zasnął wtedy naprawdę jakby snem
kamienia i zbudził się dosyć późno.
Julcia wcześnie rano wyjechała z matką do Warszawy, tak że się z nią nie zobaczył, dopiero na trzeci dzień pod
wieczór. Grał w tenisa z Jolą i Kazia na podwórzu, skąd było widać drogę idącą od stacji. Zobaczył Julcię
siedzącą obok swej matki, ubraną w migdałowy kostium z czerwonym krawatem. (Ukradł jej potem ten czerwony
krawat i długo miał w swoich rzeczach, aż wszystko razem gdzieś się
zgubiło). Obojętnie zwrócona w stronę kop na polu, nie spojrzała na grających, potem dopiero po podwieczorku
przyszła do nich i grali razem, jak gdyby nic nie było. I nie powiedzieli do siebie od tego czasu ani słowa.
Owszem, rozmawiali o potocznych rzeczach, jeździli nawet wszyscy odprowadzili go na ganek. Gwar zrobił się
straszny. Julcia zapraszała go, aby przyjechał jutro na obiad, pozna jej męża, Kaweckiego. Ale Wiktor
odpowiedział, że się wujostwo obrażą.
- Jutro muszę zjeść obiad z wujostwem, przyjdę na podwieczorek, a za to dopiero pojutrze będę na obiedzie!
Mówił wesoło i wskoczył do powozu jak młodzik, przyjemnie mu było, że go tu lubiano i pamiętano o nim. Panie
też były gwarne i wesołe. Wszystkim ubyło tych lat piętnaście i każdy był z tego zadowolony.
- Pan się nie ożenił jeszcze, a nam już wszystkie panny za mąż powychodziły - powiedział sentencjonalnie
furman, stary Antoni.
- Nie wszystkie, jest jeszcze panna Tunia - odpowiedział Wiktor.
- E, takie tam dziecko - sarknął Antoni i machnął biczem. Widać dla niego też czas stanął przed piętnastu laty.
W przeciwieństwie do Wilka, Rożki był to domek bardzo skromny i skromnie prowadzony. Wuj, niegdyś ekonom,
dorobił się, ciotka mu pomogła handlując kurami, folwarczek był malutki, ale rządny i mądrze utrzymany. Dom też
niewielki, skromny, w posiłkach przebijający się własnymi środkami, to znaczy drobiem, ogórkami i kwaśnym
mlekiem. Ale też Wiktor ogromnie lubił tę pracowitą,
własnoręczną skromność.
Tym razem jednak nie siedział długo z wujostwem, tyle tylko, co należało; przyznał się do tego, że zaszedł do
Wilka, ciotka pokiwała głową: "Mój Boże, najlepsze panny sprzed nosa ci zabrali!" Wuj na nią huknął, głupkowata
Kasia, duplikat takiej samej Walerci sprzed lat piętnastu, zaniosła przed nim lampę do zimnego, dusznego
pokoju.
Wiktor został sam.
Chodził tam i z powrotem po tym pokoju, jak u siebie w Stokroci, ale trzeba przyznać, że nie myślał ani o jednym
z tamtejszych kłopotów, ani o jednej sprawie, co go tak irytowały i tyle mu krwi psuły. Zapadły się one nagle pod
ziemię, a Wiktor prowadził most od dwóch pamiętnych lat młodości, skromnych zresztą w zdarzenia, jakie
przepędził w Wilku i w Rożkach. Słyszał teraz z rozmów swoich inteligentnych przyjaciół, Jurek mu o tym coś
mówił, że się ludzie
wiele zajmują ideą czasu, że piszą książki o przezwyciężaniu czasu. Otóż jemu się wydało, że on także
przezwyciężył, przeskoczył czas i potrafił go zawrócić. Że stoi teraz tam, gdzie był przed piętnastu laty, i że teraz
może wybrać!
Teraz dopiero rozumiał, co było urokiem tamtych dwóch łat i dlaczego tak łatwo mu się one uplastyczniły. To był
nie uświadomiony, młodzieńczy erotyzm, jaki się rozlewał w powietrzu naokoło sześciu dziewcząt ładnych i
przyjemnych. To było to, co i dla nich miało wówczas znaczenie, i dlatego one tak dobrze o nim pamiętały.
Powtarzały mu najdrobniejsze jego słowa, czyny, jak naprawił dzwonki, jak czyścił sobie żółte buty kwaśnym
mlekiem.
Wszystko, co wtedy się działo, to były nie uświadomione zapowiedzi rzeczy, których nie zrealizowali. Ale on
przerzucił most, zawrócił czas, teraz można zrealizować wszystko, co się wówczas zapowiadało.
Wówczas to było cielęce szczęście, ale teraz on stał się już dojrzałym mężczyzną, potrafi zrealizować to, co
4
 wtedy było szkicem, chwiejnym rysunkiem. Tak, oczywiście. Dotychczas niewiele urzeczywistniał, ale to były
przyczyny wyższe, warunki. A zresztą, dlatego pewnie wszystko odkładał, że podświadomie czuł, że wróci tutaj,
że będzie znowu na podwieczorku w Wilku, a to jest przecież takie zupełnie, zupełnie inne niż wszystko, co było
dotychczas.
Julcia, niestety, nie liczy się. Wszystko z nią związane, nieodwołalnie zamknięte, nawet nie potrafi się z nią
rozmówić. Ona to jest zamknięta książka. Zupełnie inna, niepodobna, skończona. Jednak te lata nie zawsze
dadzą się przeskoczyć. Kazia nigdy nie miała żadnego znaczenia, ale inne? Jola, Zosia, Tunia. Biedna Fela,
byłaby teraz najładniejsza, ale umarła. Otworzył drzwi do przyległego pokoju, gdzie słyszał jeszcze glosy
wujostwa. Ciotka czesała przed
lustrem długie, siwe włosy.
- Kiedy umarła Fela? - zapytał gwałtownie. - Nic o tym nie wiedziałem.
- A bo to jeszcze podczas wojny - powiedziała ciotka. - Zaraz po ślubie Julci.
- A na co?
- Na hiszpankę, mówili. Serce zawsze miała słabe.
- Bój się Boga - taka dziewczyna! - sapnął wuj już spod pierzyny.
- No, to dobranoc wujostwu.
- Dobranoc.
Wiktor wycofał się znowu do swego pokoju. Wreszcie ułożył się w wysokim, drewnianym, mocno skrzypiącym
łóżku. Sen długo nie przychodził, męczył go zapach świeżo upranych prześcieradeł i słomą napchanych
sienników. Wreszcie zasnął, zbudził się potem i już był dzień. Za oknem gdakały kury, piał kogut, ciocia
dyskutowała o czymś z Kaźmierzową, jednym słowem, nastrój Rożków w całej pełni.
Ubrał się leniwie i włóczył po ogrodzie niewielkim i olbrzymim podwórzu, napełnionym mnóstwem narzędzi wuja
Roberta. Oglądał bezmyślnie siewniki i rozpylacze, a czekał niecierpliwie obiadu, który na szczęście bywał
bardzo wcześnie, jak to u ludzi zdrowych. Chciało mu się dowiedzieć czegoś ze strony, z boku, o wilkowskich
pannach, jak je nazywano. A ciotka była kroniką całej okolicy. Na pewno uzupełni mu wiadomości, których skąpił
sobie od tych czasów.
Niestety, gdy obiad nastąpił (krupnik i siekane kotlety), niewiele się mógł dowiedzieć. Wuj nie dał dojść do słowa
ciotce i trochę w kółko zapytywał Wiktora, co ten robi, co robił, o dawno minione dzieje, jak wojsko rosyjskie,
Murman, przeprawy do Francji i odwrót spod Kijowa. Za każdym pytaniem wuja Wiktor patrzył na niego przez
chwilę ze zdziwieniem, potem siłą musiał uprzytamniać sobie swoje minione życie.
- A tak, tak, proszę wujaszka... - mówił i bardzo krótko odpowia - dał. Nie mógł odpędzić tych pytań, ale chciał
odpędzić te myśli, więcej, chciał odpędzić te zdarzenia i nawet raz powiedział:
- Tak, tak, to było okropne, wolałbym o tym nie wiedzieć.
Dotyczyło to namniej okropnego epizodu jego przyszłego życia, mianowicie, dość wesołego i niefrasobliwego
pobytu w Archangielsku, ale teraz dopiero wydał mu się ten świat bez kobiet, przez który przebrnął z trudnością,
czymś doprawdy okropnym. Ciotka od razu wyczuła, że Wiktor nie chce mówić o tamtych czasach, a jeszcze
mniej o teraźniejszej swojej pracy, którą wszyscy krewni uważali za
wielki upadek kariery Rubena. Ale wuj nie dawał jej przejść do słowa.
Wreszcie, gdy się już pod koniec obiadu Wiktor dorwał do pytań, musiał wysłuchać całej geneologii rodziny
Kaweckich, ich pokrewieństw, czym się Kawecki trudnił, jak się teraz doskonale zajął Wilkiem i jego folwarkami,
potem, jak Wilko obecnie prosperowało, ile mieli krów, ile owiec i ile zasadzili w tym roku buraków. Potem
opowiadała mu ciotka, jak się obie córki Julci rodziły, jedna w Warszawie, druga w Wilku, i ile z tym było kramu.
Ostatecznie mniej go to niecierpliwiło od pytań wuja. Wstał od stołu w dobrym humorze i powiedział:
- Proszę cioci, ja na podwieczorku nie będę. Obiecałem już, że przyjdę do Wilka.
Ciocia się uśmiechnęła.
- Mój drogi - powiedziała - my tutaj to już nie bardzo nacieszymy się twoim widokiem.
- Cóż robić? - westchnął wuj - młodzi zawsze jednakowi.
- Młodzi? - zaśmiał się Wiktor. - Niestety, wujaszku, już nie młodzi.
Ciotka zamachała rękami:
- Młodszy jesteś, niż dawniej byłeś, a piękniejszy w każdym razie. Właśnie do wuja mówiłam: kto by to pomyślał
dawniej, że z ciebie taki piękny chłopiec wyrośnie. Jak tu bywałeś, to tylko Kazia i Jola uważały, żeś przystojny, a
wszyscy się śmieli z tego. Chudy byłeś i wysoki jak koń angielski, a teraz przyjemnie popatrzeć. Wilkowskie
panny pewnie pożałują, że na ciebie nie poczekały. Zresztą, teraz zamążpójście to tylko próba...
Wiktor pogwizdując pobiegł do swego pokoju i zmieniając krawat na ciemniejszy (jednak nie tylko dwie koszule
zawierała jego teczka) przypatrywał się swojej twarzy w lustrze. Pewnie, że przystojny, tylko zaniedbany, rysa na
policzku - muśnięcie kuli. Kąty czoła zbyt wgłębione w kędzierzawe włosy; gdy się co dzień golił, to zaraz lepiej
wyglądał. Jak gdyby czyściej. Niedawno dowiedział się o tym, że miał ładne oczy. Powiedział mu to ktoś zupełnie
bezstronny, któryś z
kolegów. Janek, zdaje się. W ogóle zawsze myślał, że był bardzo brzydki, i to go jeszcze bardziej onieśmielało.
W Wilku przy stole rzadko się odzywał, stronił od ludzi, przychodził nie zauważony i był do wczoraj przekonany,
że nie zasługiwał na żadną uwagę. Chodził czytać do ogrodu na wzgórek pod sosnami, ale ukrywał się z tym, co
czyta, bo panny bardzo szydziły z jego lektury. Schillerowi zwłaszcza dostało się i Nietzschemu. Co prawda,
Nietzschego sam wówczas niewiele rozumiał. Zachwycał się za to dwiema książkami, które miały dla niego
zasadnicze znaczenie: "Science et hypothese" Poincarsgo oraz "Ewolucja twórcza" Bergsona. Dlaczego właśnie
te książki, a nie inne? Był to jeden z tych niewiadomych skoków młodości, która wybiera nieokreślone rzeczy z
niewiadomych powodów i powołuje się raz na Nietzschego, odrzucając Bergsona, to
znowuż faworyzuje francuskiego pisarza, nie lubi Nietzschego, nie może zrozumieć najprostszej myśli Hegla, a
studiuje trudności Kanta. Zresztą, to wszystko ma gdzieś. Nie czytuje ani Kanta, ani Bergsona, nie czytał ich od
tamtych czasów ani razu. Ani w Archangielsku, ani jako podstarosta w Rudkach, ani jako zarządzający w
Stokroć! nie miał na to czasu. Zapewne teraz także nie weźmie się do książek.
5
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl