Jadac do Babadag, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Andrzej StasiukJADšc DOBABADAGťo^Kzwydawnictwo^^ zarne Wołowiec 2004Projekt okładki i stron tytułowych KAMIL TARGOSZZdjęcie na okładce i s. 5 Š by WITOLD KRASSOWSKI / EK PICTURESZdjęcie Andre Kertesza na s. 207 Šby MINISTERE DE LA CULTURE - FRANCEZdjęcie na IV stronie okładki ŠbyWOJCIECH PRAŻMOWSKICopyright Š by ANDRZEJ STASIUK, 2004Projekt typograficzny i skład ROBERT OLERedakcja FILIP MODRZEJEWSKI, MONIKA SZNAJDERMANKorekta AGNIESZKA JURAK, JOANNA MŁODZIŃSKAKsišżka została wydrukowanana papierze Vega gramatura 90 g/m2, wypełnienie 1,4, dostarczonym przez firmę PANTA Sp. z o.o.ISBN 83-89755-01-7Wydanie IIWołowiec 2004DlaM.TEN LĘKTak, to tylko ten lęk, te poszukiwania, lady, historie, które majš przesłonić nieosišgalnš linię widnokręgu. Znowu jest noc i wszystko oddala się, przepada, przykryte czarnym niebem. Jestem sam i muszę przypominać sobie zdarzenia, ponieważ dopada mnie strach przed nieskończonociš. Dusza rozpuszcza się w przestrzeni jak kropla w otchłani morza, a ja jestem zbyt tchórzliwy, żeby w to uwierzyć, zbyt stary, by pogodzić się ze stratš, i wierzę, że tylko poprzez widzialne można zaznać ukojenia, że tylko w ciele wiata moje ciało odnajdzie schronienie. Chciałbym być pochowany w tych wszystkich miejscach, gdzie byłem i jeszcze będę. Głowa wród zielonych wzgórz Zemplen, serce gdzie w Siedmiogrodzie, prawa dłoń w Czarnohorze, lewa w Białej Spiskiej, wzrok na Bukowinie, węch w Rasinari, myli może gdzie tutaj... Tak sobie to wyobrażam tej nocy, gdy w ciemnoci huczy potok i odwilż zmywa białe plamy niegu. Przypominam sobie te dawne czasy, gdy tak wielu wyruszało w drogę, wymawiajšc nazwy dalekich miast, które brzmiały jak zaklęcia Paryż, Londyn, Berlin, Nowy Jork, Sydney... Dlamnie to były miejsca na mapie, czerwone albo czarne punkty zagubione wród zielonych i błękitnych bezkresów. Nie potrafiłem pożšdać czystych dwięków. Historie, które się z nimi łšczyły, były fikcjš. Wypełniały czas i zabijały nudę. W tych dawnych czasach każda daleka podróż wyglšdała na ucieczkę. Pachniała histeriš i desperacjš.Którego dnia latem osiemdziesištego trzeciego lub czwartego dojechałem stopem do Słubic i po drugiej stronie rzeki zobaczyłem Frankfurt. Było póne popołudnie. Nad wodš wisiało wilgotne niebieskoszare powietrze. Enerdowskie wieżowce i fabryczne kominy wyglšdały ponuro i nierealnie. Bure słońce wieciło tak, jakby zaraz miało zgasnšć. Tamta strona była zupełnie martwa i nieruchoma, jakby dogasała po wielkim pożarze. Tylko zapach rzeki miał w sobie co ludzkiego zbutwia-łoć, rozkład, rybiš mulistoć ale byłem pewien, że tam, po drugiej stronie, ta woń nagle się urywa. W każdym razie zawróciłem i jeszcze tego wieczoru na powrót wyszedłem na trasę, by ruszyć na wschód. Jak pies ob-wšchałem obcy rewir i poszedłem swojš drogš.Oczywicie, nie miałem wtedy paszportu, ale nigdy też nie przychodziło mi do głowy, żeby się o niego postarać. Połšczenie dwóch słów: wolnoć" i paszport", brzmiało doć elegancko, ale kompletnie nieprzekony-wajšco. Konkret paszportu" nie pasował do wolnoci", która wydawała się zaprzeczeniem konkretu. Niewykluczone, że w okolicach Gorzowa moje myli układały się we frazę w rodzaju: wolnoć albo jest, albo jej nie ma, i tyle. Mój kraj zwyczajnie mi wystarczał, ponieważ nieinteresowały mnie jego granice. Żyłem w jego wnętrzu, w jego rodku, a rodek przemieszczał się wraz ze mnš. Nie stawiałem przestrzeni żadnych wymagań i niczego od niej nie oczekiwałem. Wychodziłem przed witem, by złapać żółto-niebieski pocišg do Żyrardowa. Ruszał ze Wschodniego, przejeżdżał ródmiecie, za oknami rozwijały się złote i srebrne wstšżki wiateł. Robiło się coraz cianiej. Mężczyni mieli na sobie znoszone marynarki. Większoć z nich wysiadała w Ursusie i szła w stronę lodowatego blasku fabryki. Dziesištki, setki ciemnych postaci, ledwo widzialnych w mroku, i dopiero za bramš ogarniała ich rtęciowa wiatłoć, jakby wchodzili do gigantycznego kocioła. Zostawałem prawie sam. Następni wsiadali gdzie w Milanówku, w Grodzisku, ale wród nich zjawiało się coraz więcej kobiet, bo Żyrardów to było włókiennictwo, tkalnie, szwalnie i co tam jeszcze. Czarny tytoń, plastikowy kwany zapach aktówek z kanapkami mieszały się z woniš tanich perfum i mydła. Noc odrywała się od ziemi i w rosnšcej szczelinie dnia widać było chałupinki dróżników, na bacznoć prezentujšcych pomarańczowe choršgiewki, krowy stojšce po brzuchy we mgle i ostatnie zapomniane wiatła w domach. Żyrardów był czerwony i ceglany. Wysiadałem ze wszystkimi. Byłem wałkoniem, ale to, co robiłem, stanowiło rodzaj hołdu dla wszystkich, którzy muszš wstawać przed witem, ponieważ bez nich wiat byłby tylko grš barw albo meteorologicznym dramatem. Piłem mocnš herbatę w dworcowym barze i jechałem z powrotem, by za dzień, dwa wyruszyć na północ albo na wschód, pozornie bez celu. Którego lata jechałemsiedemdziesišt dwie godziny bez przerwy. Rozmawiałem z kierowcami ciężarówek. Ich słowa brzmiały w kabinach jak gigantyczne powolne monologi, spływajšce gdzie z przestworzy tak działało zmęczenie i bezsennoć. Pejzaż za szybš to się przybliżał, to oddalał, by na koniec zastygnšć, znieruchomieć, jakby czas nareszcie dał za wygranš. wit gdzie w Pucku na poboczu drogi i rozcišgnięte wšskie chmury nad Zatokš, spod których wylizgiwało się jasne ostrze wstajšcego dnia i zimny zapach morza poprzetykany skrzekiem mew. Bardzo możliwe, że dotarłem wtedy na sam brzeg, bardzo możliwe, że po paru godzinach snu gdzie obok drogi nadjechała furgonetka i facet powiedział, że jedzie przez cały kraj, na południe, i to było stokroć bardziej pocišgajšce niż nuda przypływów i odpływów, więc wskoczyłem na pakę i zawinięty w koc drzemałem pod łopoczšcš plandekš, a w półnie nawiedzały mnie minione pejzaże pomieszane z fantasmagoriami, jakbym oglšdał rzeczy, które widzi kto obcy. Warszawa umknęła niczym obce miasto, a ja nie poczułem żadnego drgnienia w sercu. W zębach zgrzytał kurz unoszšcy się z desek podłogi/Przemierzałem kraj, tak jak przemierza się nieznany lšd. Terra incognita między Radomiem i Sandomierzem. Niebo, drzewa, domy, ziemia to wszystko mogło znajdować się gdziekolwiek indziej. Poruszałem się w przestrzeni, która nie miała żadnej historii, żadnych dziejów, żadnych wartych wspomnienia dokonań. Byłem pierwszym człowiekiem gdzie u stóp Gór Pieprzowych i wszystko zaczynało się od mojej obecnoci. Czas zaczynał płynšć, a rzeczy i krajobrazy zaczyna-10ły się starzeć dopiero w chwili, gdy dotykałem ich wzrokiem. Za Tarnobrzegiem zastukałem w blachę szoferki. Poraził mnie ogrom siarkowej odkrywki i musiałem wysišć. Gigantyczne koparki stały na dnie otchłani. Guzik mnie obchodziło, skšd się wzięły. Mogłem sobie wyobrażać, że spadły z nieba, by wgryć się w ziemię, przebić jš, przekopać na drugš stronę, na antypody, z których przez olbrzymi szyb spłynie bezmiar wód i zatopi wszystko, a z tamtej strony zostanie pustynia. Smród piekieł unosił się nad okolicš, a ja nie mogłem oderwać wzroku od monstrualnej jamy, której martwota kazała myleć o mogile, wysypisku ciał, o chłodnym infernie. Nic tam się nie poruszało. Mogła być niedziela, jeli w takim miejscu w ogóle działał kalendarz.No więc to w ogóle nie była Polska, ten cišg obrazów, to nie był żaden kraj, to był pretekst. Bardzo możliwe, że człowiek odczuwa swoje istnienie dopiero wtedy, gdy czuje na skórze dotyk bezimiennej przestrzeni, która łšczy nas z najdawniejszym czasem, ze wszystkimi umarłymi, z prehistoriš, gdy umysł dopiero oddzielał się od wiata i jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze swojego sieroctwa. Wystawiało się dłoń z okna ciężarówki i między palcami przesuwało się najstarsze. Tak, to nie była Polska, to była pierwotna samotnoć. To mogło być Timbuktu albo Cape Cod. Z prawej Baranów, perła renesansu", mijałem go pewnie w tamtych czasach z dziesięć razy, lecz nigdy nie przyszło mi do głowy, by stanšć na chwilę i mu się przyjrzeć. Każde miejsce było dobre, ponieważ mogłem je opucić bez żalu. Nie musiało nawet w ogóle się nazywać. Nieustanny wydatek,11nieustanna strata, rozrzutnoć, jakiej wiat nie widział, karnawał, rozkurz, trwonienie i ani ladu akumulacji. Rano Wybrzeże, wieczorem lasy nad Sanem, faceci nad kuflami jak zjawy w wiejskiej knajpie, jak fantomy zastygłe na mój widok w ćwierć gestu. Tak ich pamiętam, ale równie dobrze mogło się to wydarzyć koło Legnicy albo czterdzieci kilometrów na północny wschód od Siedlec rok wczeniej albo póniej w jakiej wsi. Palilimy ognisko, a z mroku wynurzały się wiejskie chłopaki i chyba pierwszy raz w życiu widzieli kogo obcego. Nie bylimy dla nich realni ani oni dla nas. Stali, patrzyli, w ciemnociach połyskiwały masywne klamry pasów z głowš byka albo skrzyżowanymi coltami. W końcu siadali obok, ale rozmowa miała smak halucynacji i nawet wino, które przynieli, nie sprowadziło nas na ziemię. O wicie wstali i odeszli. Niewykluczone, że dzień albo dwa póniej stałem dziesięć godzin w Złoczowie i nic mnie nie wzięło. Pamiętam żywopłot i kamiennš balustradę mostku, chociaż tego pierwszego nie jestem pewien, żywopłot mógł być gdzie indziej, tak jak większoć rzeczy, które istniejš w pamięci, ponieważ je zapamiętałem, wyrwałem z krajobrazu, na zawsze składajšc z nich własnš mapę, własnš fantastycznš geografię.A którego dnia jechałem do Poznania na odkrytej pace stara. Kierowca krzyknšł: Wskakuj, tylko uważaj na ryby!". Leżałem wród ogromnych foliowych worków wypełnionych wodš. W rodku pływały rybki nie większe niż paznokieć. Setki, tysišce rybek. Woda była lodowata i musiałem zawinšć się w koc. We Wrzeni12ryby skręcały na Gniezno i zostałem sam o wicie na pustej szosie. Słońce jeszcze nie wzeszło i było zimno. Niewykluczone, że przez Poznań jechałem do Wrocławia. Prawdopodobnie po to, by za dzień, dwa wyruszyć ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl