Jak sie pan Pawel zenil i jak sie ozenil, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy KraszewskiJak się pan Paweł żeniłi jak się ożeniłPowiećJAK SIĘ PAN PAWEŁ ŻENIŁPan Paweł Mondygierd, o ile było wiadomo, pono już starš rodzinę swš sam jeden na wiecie reprezentował. Powtarzał to często, że na pogrzebie, dawnym obyczajem, tarczę z dwiema rybami białymi w polu czerwonym przy trumnie każe roztrzaskać.Pomimo to, poczciwe z koćmi człeczysko za młodu nie potrafiło się ożenić, w rednim wieku zwštpiło o sobie, a gdy się ta powieć zaczyna, już podłysiawszy i choć krzepko się trzymajšc, ale czterdziestówkę przeszedłszy, wszelkiej się wyrzekł nadziei pójcia do ołtarza.Człek był wymienity, ale tak go Bóg stworzył, iż się całe życie gniewał, perzył, dšsał, szukał do ludzi pretensji i choć go poszanować było trzeba, żyć z nim nie było podobna.Mieszkał pan Paweł we wsi swej dziedzicznej, resztce dawnych majętnoci familii, Kozłowiczach w Pińszczynie, oblany często wodami tak, że do niego dojechać było trudno, gospodarował, ludzi swych mustrował, narzekał cišgle, czasem do Pińska robišc wycieczki, nieznacznie starzejšc i kwaniejšc coraz bardziej.Chociaż zawsze prawie i do każdego się o co musiał uczepić, a wszelkš rozmowę kończył sporem, bez ludzi jednak żyć nie mógł i szczególna rzecz, sšsiedzi go lubili. Gderał, prawda, burczał, ale pomagał chętnie, a w złym razie do niego szli jak w dym.W domu u niego mimo tych krzyków, jakie wyprawiał, nikt się nie lękał, a dworscy do niego przywišzani byli tak, że życie by zań dać każdy był gotów.Stary kawaler nudziarz, nie majšc co robić, w Kozłowiczach u siebie zaprowadził porzšdek, ład, regulamin taki, że mu się wydziwić nie mogli sšsiedzi.Nie było tam parady wielkiej, ale czystoć i staranie widać było w każdym kštku.Dwór był na wzgórzu, bo na wiosnę, gdy wody wylewały, na nizinach jak jedno morze stało, oparkaniony częstokołem, w którym ani jednej szczapy nie brakło, ni jedna nie była wychylona i zwichnięta, dziedziniec utrzymany jak ogród, choć i do gospodarskich prowadził budowli, obsadził p. Paweł agrestem i malinami. Za dworem sad, w nim lipy, uliczki i kwatery uciecha było patrzeć, jak licznie wyglšdały. Zajrzeć było można gdzie chcieć, do chlewów nawet, do stajen, nigdzie nieporzšdku i zaniedbania nie znalazłe.Pilnował tego sam gospodarz, a w końcu służba już tak przywykła do jego wymagań, że machinalnie spełniała, co raz było przykazane. Ale dosyć było porzuconej na dróżynie trzaski, ażeby pan Paweł ledztwo prowadził i całym zatrzšsł dworem. Nielicznych miał przy sobie ludzi, i to po większej częci starych, bo utrzymywał, że dzieci miecie wszędzie nanoszš, a młodzież spokojnie nigdy nie usiedzi. Gumienny* razem zastępował ekonoma, rejestra się zapisywały na kalendarzach nie sadzšc się na buchalterię, przy osobie pana od dawna był Kasper, tego wieku co pan, jak on nieżonaty i nieprzyjaciel niewiast. Ten żyjšc z Mondygierdem we wszystkim przejšł mowę jego i obyczaje i był ciekawym egzemplarzem sobowtóra.Z daleka, gdy Kasper gderał, można było przysišc, że sam dziedzic osobicie łaje. Miał jego zacięcia, przekleństwa, niekiedy głos nawet podobny.W kuchni gospodarzyła niemłoda kobieta, milczšca, zadumana i cały dzień szepczšca jakie modlitewki. Pomiędzy niš a Kasprem trwała trzydziestoletnia wojna. Pod rozkazami jej dwie niemłode i jak najbrzydsze dziewczęta ze wsi chodziły około krów i drobiu.Jednego wieczora letniego, gdy pan Paweł poszedł był w pole do kóp, bo czas żniw był włanie, Kasper siedział na ławce w ganku, gdy od strony wsi, w której o tej godzinie mało kto w domu był, usłyszał wrzawę niezwykłš.Widocznie co się tam stać musiało? Kasper ucha nastawił, nie mógł odgadnšć.Nie był do tego stopnia ciekawym, ażeby wygodne siedzenie w cieniu opucił dla przekonania się, co to być mogło.Hałas doszedł pewnie i na folwark do starej Maryny, która ukazała się we drzwiach, nastawiła ucha, jaki czas słuchała, potem z wolna wróciła na ławę. W takiej wiosce, jak Kozłowicze, wypadki nadzwyczajne rzadko się bardzo trafiajš. Droga wiodšca stšd brzegiem rzeki mało jest uczęszczanš, przepływu obcych ludzi nie ma prawie. Kasper łamał głowę nad odgadnięciem, co to być mogło, gdy kobieta niemłoda, po wiejsku ubrana, co trzymajšc na ręku, weszła przez wrota od wsi w dziedziniec i prawie w tejże chwili wracajšcy z pola pan Paweł ukazał się w rogu domu.Kasper zobaczywszy go z wolna podniósł się z ławy.I ów, i pan Mondygierd patrzyli na idšcš spiesznym krokiem kobietę, która zawiništko jakie brudne miała na rękach, a twarzš okazywała nadzwyczajne poruszenie.Zobaczywszy pana Pawła, idšca pospieszyła ku niemu, do ziemi się prawie kłaniajšc. Była tak zdyszana i pomieszana, że musiała tchnšć, nim zaczęła mówić. Tymczasem dziedzic zmarszczony patrzył na niš z wyrazem gniewnym, jakby się gotował wybuchnšć.Proszę janie pana odezwała się kobieta co tu poczynać! to całe nieszczęcie! Jeszcze tego u nas nigdy nie bywało!Podniosła trzymane w ręku zawiništko, w którym spod płacht wyglšdała twarz dziecięcia, czarnymi oczyma ciekawie rozglšdajšcego się po nieznanym wiecie.A toż co jest! krzyknšł p. Paweł.U boku jego już stał Kasper.Co to jest? będziesz ty mi gadała? pytam, co to jest? wołał zawczasu się burzšc stary kawaler.Nieszczęcie, proszę pana poczęła krzykliwym głosem stara kobieta. Około połudeńka zwlekła się kobieta i Bóg jš więty wiedzieć raczy skšd, pod karczmę siadła odpoczywać. Słyszę, się wody napiła i próbowała jeć chleb, który w torbie miała, potem się położyła, oto tego robaka majšc przy sobie i jak legła, tak już nie wstała.Pan Paweł za głowę się chwycił.Co? umarła! Gotowe ledztwo! krzyknšł ręce łamišc i podskakujšc do kobiety.Ażeby jš chciał klšć już, ale pomiarkował może, iż umarłych się przeklinać nie godzi.Jakże było można pozwolić włóczędze się tam pod karczmš rozgaszczać! Otóż masz! oto macie! Tego tylko brakło! Posyłajże po ledztwo, trupa trzeba we wsi trzymać. A bodajże to!Kobieta stała, słuchajšc.Dziecko żywe! co z tym robakiem robić!Z tym robakiem! porwał się pan Paweł a niech go sobie bierze sšd, karczmarz, niech się dzieje z nim, co chce, a mnie co do tego! a mnie co! Nie go sobie, bierz, precz ruszaj, żeby mi tu nie postał.Okrutnie się uniósł pan Paweł. Kasper głowę gładził, kobieta oniemiała.Mówię ci, ruszaj mi z tym paskudztwem stšd, póki cała! Ani znać, ani wiedzieć nie chcę.Kobieta, słuchajšc, nie zdawała się bynajmniej hałasu tego brać do serca, patrzyła spokojnie na dziecko.U mnie w chacie swoich pięcioro, ja go nie wezmę rzekła to do dworu należy.Do dworu! jeszcze czego brakło! krzyczał pan Paweł żeby mi tu z całego wiata znosili bachory, żebym ja tu szpital podrzutków u siebie zakładał. A! niedoczekanie! przychodzš mi tu umylnie umierać pod moim nosem, żebym jaZaperzył się strasznie.Mówię ci, Nastka dodał nie, rzuć go w Szczarę, połóż na gocińcu! niech go sobie wilcy jedzš Ja będę jeszcze na szyję brał ten brud cudzy!! Fora mi stšd, ruszajKobieta nie zważajšc na rozkazy, obejrzała się, jakby szukała miejsca, gdzie dziecko złożyć, bo wcale nie mylała go zabierać z sobš.Kasper to postrzegł i pogroził.Ja go tu przyniosłam zawołała boć trudno przy trupie zostawić i gdzie winie chodzš. Nie chcę mieć na sumieniu duszy niewinnej, ano do mnie to nie należy. Kiedy pan chce, niechaj każe potem wyrzucić, czy jak tam postanowi.Zakręciła się stara Nacia, płachtš uznojone czoło otarła i ani patrzšc na p. Pawła, zawiništko tuż pod cianš, niemal u nóg jego złożyła.Paweł woła: Ani mi się waż! gdy Nacia pokłoniwszy mu się nisko, już się miała ku wrotom. Kasper i pan osłupieli.Mondygierd w tej chwili przez jakš ciekawoć srogi swój wzrok zwrócił na dziecko, które nie wiadomo jakim cudem, zamiast rozpłakać się do tej chmurnej twarzy, umiechnęło się do niej. Umiech ten dziecięcy jak przykuł p. Pawła do ziemi. Kasper stojšcy za nim patrzył też milczeli.Rzecz się stała niepojęta. Mondygierd ramionami żachnšł.Biegnijże do Maryny! krzyknšł na Kaspra cóż stoisz wyrapiwszy* oczy Co? id i niech tymczasem dziecko wemie. Może głodne, gotowe zdechnšć.P. Paweł stał i cišgle patrzył na dziecinę, która mu się umiechała; stał jak wmurowany, przelękły, nie mogšc się ruszyć, sam nie wiedział, co się z nim działo.Człowiekiem czułym nie był wcale, czasem łzy w nim miech obudzały, dzieci nie cierpiał, a teraz tu ten miech sieroty, który jaka moc anielska wywołała na usta, aby złamać gniew i ubłagać go, czynił na nim wrażenie takie, że mu ciarki chodziły po skórze. Zdawało mu się, że co z innego wiata doń przemówiło.Mruczał jednak jakby z nałogu.Jeszcze czego! żebraki, włóczęgi, może Cygany, bo licho wie nawet, czy to chrzczone, czy lubne, będš mi dzieci podrzucać. Mało to darmozjadów u mnie. Karm tylko a dawaj Ale! Zapewnie.Nadeszła przywołana przez Kaspra Maryna, mruczšc, i stanęła nad dzieckiem, ręce krzyżujšc.No! cóż stoisz! widzisz dziecko, we, napój! niech z głodu nie zdycha! oddam do sšdu, niech sobie biorš Ja z gocińców wszystkiego miecia zbierać i żywić nie mam obowišzkuStara przyklękła nad dziecinš i przypatrzywszy się jej, powoli podniosła z ziemi. Niewiecie serce jej, choć zeschłe, uderzyło miłosierdziem przytuliła je do sie bie i z wolna, wpatrujšc się w bladš twarzyczkę, pocišgnęła do kuchni.Pan Paweł, który miał ić do dworu, odwrócił się i oczyma poszedł za Marynš i dziecinš.Mruczał co, ale go już nie było można zrozumieć. Kasper jeszcze stał przy nim.Czegóż ty tu stoisz jak kołek? nie masz rozumu czy co? poczšł z gniewem. Idże do kuchni, rozwinšć dzi... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl