James P. Hogan - Giganci 1 - Gwiezdne dziedzictwo, Biblioteka, KSIĄŻKI NIEPOUKŁADANE, Książki, Hogan James P

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
James P. Hogan
Gwiezdne dziedzictwo
Tom I Trylogii Gigantów
Przełożył J.W.-G
Wydanie oryginalne: 1977
Wydanie polskie: 1993
Prolog
Poczuł, że wraca mu świadomość.
Jego umysł instynktownie zaczął się przed tym bronić, łudząc się, że wysiłek woli może
powstrzymać nieubłagany upływ sekund, dzielących brak przytomności od jej powrotu; jak
gdyby wola była w stanie przywrócić mu wyjście poza czas, powrót do strefy zapomnienia, w
której męka ostatecznego wyczerpania była nieznana i niepoznawalna.
Zamilkły uderzenia młota, grożącego jeszcze przed chwilą, że rozwali mu klatkę
piersiową. Strumyki potu, płynące ze wszystkich zagłębień ciała i unoszące z sobą jego siły,
teraz były zimne. Kończyny miał ołowiane. Płuca, gorączkowo chwytające łyki powietrza,
znowu pracowały powolnym, równym rytmem, głośno rozbrzmiewającym w ciasnej
przestrzeni hełmu.
Próbował sobie przypomnieć, ilu zginęło. Oni zostali już wyzwoleni; dla niego
wyzwolenia nie było. Jak długo jeszcze zdoła iść przed siebie? I po co? Czy w Gordzie ktoś w
ogóle pozostał jeszcze przy życiu?
Gorda...? Gorda...?
Umysł odmawiał mu dalszej obrony, nie potrafił już stwarzać zapory przed
rzeczywistością.
Muszę przedostać się do Gordy!
Otworzył oczy. Miliard nieruchomych gwiazd patrzył na niego obojętnie. Spróbował się
poruszyć, lecz jego ciało odmówiło wykonania rozkazu, próbując przedłużyć do krańca
możliwości ostatnie, bezcenne chwile odpoczynku. Zaczerpnął głęboko powietrza. Ból
szarpnął jego ciałem aż po najdrobniejsze włókienko. Zacisnął zęby, zmusił się, by usiąść, by
nie opierać się dłużej o skałę. Wstrząsnęły nim nudności. Głowa opadła bezwładnie, a twarz
uderzyła o wnętrze przezroczystej osłony. Nudności minęły.
Jęknął głośno.
– Czujesz się już lepiej, żołnierzu? – popłynęły wyraźne słowa z głośnika wewnątrz
hełmu. – Słońce coraz niżej. Musimy ruszać w drogę.
Uniósł głowę i powoli rozejrzał się po koszmarnym krajobrazie. Przed nim roztaczała się
pustynia osmalonych skał i szarego jak popiół pyłu.
– Gdzie... – Głos uwiązł mu w gardle. Przełknął ślinę, oblizał wargi i znów spróbował się
odezwać: – Gdzie jesteś?
– Na prawo od ciebie, na wzniesieniu, tuż za tym małym, stromym urwiskiem; tym z
wielkimi głazami u podnóża.
Zwrócił głowę w tamtą stronę i po paru sekundach dostrzegł plamę jaskrawego błękitu na
tle atramentowoczarnego nieba. Wydawała się daleka i zamazana. Zamrugał i wysilił wzrok,
zmuszając mózg do rozpoznania tego, co widzą oczy. Niebieska plama wyostrzyła się i
zmieniła w sylwetkę niezmordowanego Koriela w ciężkim skafandrze bojowym.
– Widzę cię. – A po chwili: – I co?
– Po drugiej stronie wzniesienia jest dość równo, przez jakiś czas łatwiej będzie iść. Dalej
już bardziej kamieniste. Chodź, rozejrzyj się.
Podnosząc cal po calu ręce, aby znaleźć oparcie na skale za sobą, w końcu odepchnął się,
by przenieść ciężar ciała na nogi. Zadrżały mu kolana. Krzywiąc twarz w grymasie, z
wysiłkiem próbował skupić resztkę sił w opornych udach. I znów waliło mu serce, ciężko
pracowały płuca. Trud poszedł na marne; opadł z powrotem na skałę. Jego wysilony oddech
zachrypiał w radiu Koriela.
– Koniec... Nie dam rady się ruszyć...
Błękitna sylwetka na horyzoncie odwróciła się.
– Ej, a cóż to znów za gadanie? To już ostatni odcinek. Jesteśmy na miejscu, chłopie,
jesteśmy na miejscu.
– Nic... nic z tego... Mam dość...
Koriel odczekał kilka chwil.
– Schodzę do ciebie.
– Nie... idź naprzód. Ktoś to musi zrobić.
Odpowiedzi nie było.
– Koriel...?
Popatrzył tam, gdzie przedtem znajdowała się błękitna postać, ale teraz znikła za
zasłaniającymi ją głazami, była poza zasięgiem radia. W minutę, najwyżej dwie minuty
później wynurzyła się zza pobliskich skał, posuwając się wielkimi, swobodnymi skokami.
Gdy Koriel zbliżył się do skurczonej postaci, skoki zmieniły się w kroki.
– No, żołnierzu, powstań. Za nami zostali ludzie, którzy na nas liczą.
Poczuł na przedramieniu chwyt, a potem uniosło go do góry, jak gdyby przelało się w
niego coś z bezgranicznych zasobów siły Koriela. Zakręciło mu się w głowie. Oparł się
ciężko na ciele olbrzyma, dotykając przyłbicą odznaki na jego ramieniu.
– Okay – wykrztusił wreszcie. – Chodźmy.
Godzina po godzinie cienki łańcuszek śladów, z dwiema plamkami koloru, które je
zostawiały, wił się przez pustkowie ku zachodowi, wśród nieustannie wydłużających się
cieni. Maszerował jak w transie, niezdolny do odczuwania bólu, niezdolny do odczuwania
wyczerpania, niezdolny do czucia czegokolwiek. Wydawało mu się, że horyzont zupełnie się
nie zmienia; po chwili nie mógł nawet na niego patrzeć. Kierował wzrok na najbliższy wielki
głaz lub na skałę i liczył kroki, póki do nich nie dotarli. – O dwieście trzynaście mniej do
przejścia. – A potem zaczynał wszystko na nowo... i na nowo... i na nowo. Skały
maszerowały obok w powolnej, nie kończącej się, obojętnej procesji. Każdy kolejny krok
stawał się kolejnym triumfem woli; przemyślanym, świadomym wysiłkiem, aby zrobić o
jeden więcej niż poprzednio. Gdy się chwiał, Koriel był przy nim i chwytał go za ramię; gdy
padał, Koriel był zawsze przy nim i podnosił go na nogi. Koriel nie męczył się nigdy.
Wreszcie zatrzymali się. Stali w wąwozie szerokim na jakieś ćwierć mili, u stóp jednego
z niskich, potrzaskanych urwisk, tworzących zagłębienie. Padł na najbliższy głaz. Koriel stał
o parę kroków przed nim, rozglądając się wokoło. Łańcuch skał tuż nad nimi przerywała w
jednym miejscu szczerba, wyznaczając miejsce, gdzie stroma i wąska rozpadlina prowadziła
w dół, prosto ku ścianie większego wąwozu. Na dnie rozpadliny pagórek rumoszu i
szczątków skalnych wysoki na jakieś pięćdziesiąt stóp, sięgał aż po dno wąwozu, niedaleko
od nich. Koriel wyciągnął rękę, wskazując punkt gdzieś za rozpadliną.
– Gorda będzie mniej więcej w tej stronie – powiedział, nie odwracając się. – Najlepsza
droga dla nas to do góry, na to urwisko. Jeśli pozostaniemy na płaskim dnie wąwozu,
oddalimy się od właściwego kierunku, a droga będzie zbyt długa. Co ty na to?
Jego towarzysz stał nieruchomo, pogrążony w rozpaczliwym milczeniu. Kamienne
osuwisko, prowadzące ku wyjściu z rozpadliny, wydawało mu się wysokie jak góra. Za nim
wznosiło się urwisko; potrzaskane, rozpalone do białości w świetle słońca. Nieosiągalne.
Koriel nie pozostawił mu czasu na poddanie się zwątpieniu. Jakimś sposobem, ślizgając
się, zsuwając, potykając i padając, osiągnęli wylot rozpadliny. Za nim ściany zwężały się i
odchylały w lewo, zasłaniając widok wąwozu, z którego się wydobyli. Wspięli się jeszcze
wyżej. Wokół nich płaszczyzny ostrego, odbitego światła słonecznego i bezdenne studnie
cieni, odgraniczone od siebie ostro, jak cięciami noża, kładły się na skałach potrzaskanych w
tysiące szaleńczo pochylonych płaszczyzn. Jego mózg nie był już w stanie odnaleźć
jakiegokolwiek porządku kształtów i form w tej zwariowanej geometrii czerni i bieli,
migającej jak w kalejdoskopie na jego siatkówce. Wszystko, co widział, to rosło, to kurczyło
się, splatało i wirowało w szale wizualnej kakofonii.
Uderzył twarzą o wnętrze przyłbicy. Hełm huknął w zapylone podłoże. Koriel dźwignął
go na nogi.
– Potrafisz. Z urwiska zobaczymy Gordę. Stąd mamy już tylko z górki...
Ale postać w czerwieni powoli opadła na kolana i załamała się. Wewnątrz hełmu głowa
słabo poruszyła się z boku na bok. Gdy Koriel to ujrzał, świadoma część jego umysłu przyjęła
wreszcie do wiadomości to, co już podświadomość wiedziała z nieodpartą logiką. Odetchnął
głęboko i rozejrzał się.
Przed chwilą minęli wgłębienie, szerokości około pięciu stóp, u podstawy jednej ze
skalnych ścian. Wyglądało, jak resztka jakiegoś porzuconego wyrobiska, może próbnego
wykopu, zrobionego przez ekspedycję geologiczną. Olbrzym schylił się, chwycił rzemienie,
mocujące tornister do pleców nieprzytomnej, leżącej u jego stóp postaci, i zaczął ciągnąć
nieruchome ciało w dół zbocza, aż do zagłębienia. Było wcięte w głąb na prawie dziesięć
stóp. Następnie wyjął z tornistra kolegi racje żywnościowe, ułożył ciało, wspierając je o tylną
ścianę wykopu tak wygodnie, jak tylko się dało, i położył kontener z żywnością w zasięgu
jego ręki. W chwili gdy kończył te czynności, oczy za przezroczystą przyłbicą zamrugały i
otworzyły się.
– Posiedzisz tu sobie wygodnie przez chwilkę – odezwał się Koriel bez swego zwykłego,
burkliwego tonu. – Ani się obejrzysz, jak ci przyślę chłopaków z grupy ratunkowej z Gordy.
Postać w czerwieni uniosła z wysiłkiem ramię. Jej głos był słabym szeptem:
– Ty... ty próbowałeś... Nikt by nie potrafił...
Koriel chwycił oburącz rękawicę skafandra.
– Nie możesz się poddawać. Nic z tego. Po prostu musisz jeszcze chwilę wytrzymać. –
Jego kamienna twarz, skryta w hełmie, była mokra. Cofnął się do wejścia wykopu i
zasalutował na pożegnanie. – Do widzenia, żołnierzu. I odszedł.
Na zewnątrz ułożył kopczyk z kamieni, zaznaczając miejsce, gdzie znajdowało się
wgłębienie. Takimi kopcami miał zamiar oznaczyć całą trasę aż do Gordy. Wreszcie
wyprostował się i wyzywająco popatrzył na otaczające go Pustkowie. Zdawało się, że
wyniosłe skały wrzeszczą na niego, wyśmiewając bezgłośnie. W górze obojętne gwiazdy
trwały nieporuszone. Koriel obrzucił groźnym spojrzeniem rozpadlinę, wznoszącą się ku
turniom i terasom, szereg za szeregiem stróżującym przed urwiskiem, wciąż widocznym w
oddali. Wyszczerzył zęby jak złe zwierzę.
– A więc... teraz, to tylko ty i ja, prawda? – warknął pod adresem wszechświata. –
Dobrze, skurwysynu, zobaczymy, kto wygra tę rundę!
Poruszając nogami powoli, z regularnością tłoków maszyny, zaatakował wznoszące się
stromo zbocze.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl