Janusz Zajdel - Relacja Z Pierwszej Ręki, ■■ ███████ ■■ e-Booki, ▲ Zajdel A Janusz

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Janusz A. Zajdel Relacja z pierwszej ręki(ze zbioru "Ogon diabła")Nie mam już żadnych wątpliwości co do dalszego rozwoju sytuacji. Mogę sobie dokładnie wyobrazić wszystko, co nastąpi. Nie mam też najmniejszych złudzeń, że ktokolwiek będzie mógł mi dopomóc wydobyć mnie z opresji, w którą dałem się wpędzić niejako dobrowolnie. Bo też sytuacja moja jest konsekwencją ograniczeń, które sam sobie nałożyłem. Mimo wszystko, nachodzi mnie czasem złudna myśl, że za chwilę ta rzeczywistość urwie się nagle, jak sen - i wrócę do prawdziwego świata, albo przynajmniej zacznę śnić zupełnie inny, nowy sen... Mógłbym teraz - sam przed sobą -przyznać, że nierozważnym było mieszanie się w sprawy zespołu, do którego nie należałem. Może nie należało wtrącać się do zagadnień i problemów, do których miałem stosunek wyłącznie uczuciowy pozbawiony odpowiedniego dystansu. Może nie wolno mi było zakłócać toku procesów, o których wiedziałem zbyt mało. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego wmieszałem się w eksperyment mojego ojca? Zadecydowało chyba to, że całą sprawę znałem od początku, wzrastałem razem z nią, żyłem nią wespół z ojcem - chyba już wtedy, gdy on wszystko dopiero obmyślał. Żył wyłącznie swoją pracą. Zarażał mnie swym zapałem i entuzjazmem. Potrafił sprawić, że uwierzyłem bez zastrzeżeń w doniosłość i znaczenie jego przedsięwzięcia. Jednakże - inaczej niż ojciec i jego współpracownicy, ja zawsze widziałem siebie po tamtej stronie...Teraz, unieruchomiony tutaj i pozbawiony kontaktu z Gabem (czuję w tym też rękę ojca), gdy sam nie jestem w stanie opuścić mojego więzienia, przedrzeć się przez tłum moich prześladowców, oddalić się w bezpieczne miejsce, teraz zdany jestem całkowicie na wolę i decyzję ojca. Ufam, że jego dobroć przeważy nad chwilowym gniewem, słusznym z jego punktu widzenia. Zadaję sobie jednak pytanie, jak dalece uda mu się wytrwać w decyzji doświadczenia mnie tym wszystkim, co według wszelkiego prawdopodobieństwa może mnie tutaj spotkać. Znając moje motywacje, ojciec nie może nie zdawać sobie sprawy, że czyny moje wynikają z najlepszych cech mojej osobowości; cech, które sam mi przekazał. Może choć na chwilę potrafi stłumić w sobie ową konsekwentną, chłodną naturę eksperymentatora i spróbuje wniknąć w mój sposób myślenia, przecież i jemu nie obcy, choć zepchnięty gdzieś na margines świadomości. Wierzę, że nie jest pozbawiony zdolności innego spojrzenia na sytuację, którą stworzył i na uwikłane w nią byty, a wśród nich - i własnego syna. Może właśnie moja tu obecność będzie impulsem do zrewidowania jego stosunku do tych, pośród których się znalazłem....oOo.Mam teraz dość czasu i wystarczającą jasność myśli, by uporządkować cały łańcuch przyczyn i skutków, którego kolejnym ogniwem jest dzisiejsza noc. Zdarzenia poprzedzające rozpoczęcie całego przedsięwzięcia ojca znane mi są wyłącznie z relacji tych, którzy brali w nich udział. Kulisy sprawy znam w naświetleniu tak wielostronnym, że mogę mój pogląd uważać za dostatecznie obiektywny. Rozmawiałem nawet z Lutzem (czego ojciec, gdyby o tym wiedział, pewnie by mi nie wybaczył). Wiodłem także długie, szczere rozmowy z tymi współpracownikami ojca, którzy pozostali z nim po pamiętnym rozłamie, poprzedzonym burzliwym zebraniem zespołu. Wtedy to Lutz zarzucił ojcu apodyktyczny stosunek do młodszych współpracowników, wywlókł jakieś zadawnione sprawy i rozgniewał go do ostatecznych granic. Wszyscy prawie zdawali sobie sprawę z pobudek Lutza. Wiadomo było, że chodzi mu młodych. Był nieoficjalnie wprawdzie, lecz faktycznie, zastępcą ojca i jego prawą ręką. Wiedział jednakże, iż nigdy go nie przewyższy, ani też mu nie dorówna. Tej świadomości nie potrafił znieść. Udało mu się zdobyć poparcie tych, którzy w różnych sytuacjach poznali twardy i trudny czasem charakter ojca jako szefa. Utworzył odrębny zespół, który, jak się wnet okazało, nie potrafił przeciwstawić niczego konstruktywnego pierwotnym koncepcjom. Wydawało się, że jedynym programem Lutza i jego zwolenników jest zwalczanie zamysłów ojca, kaperowanie jego współpracowników oraz - stwierdzone wielokrotnie - próby sabotowania jego przedsięwzięć.Ideą mojego ojca było stworzenie Modelu, który stanowiłby potwierdzenie jego spekulatywnych koncepcji i wniosków. Chciał przekonać samego siebie, że ma rację w swych wywodach. Potem, gdy Lutz jawnie zaatakował podstawy teorii, sprawa nabrała znaczenia prestiżowego.Chodziło - mówiąc w uproszczeniu - o odpowiedź na pytanie: czy może funkcjonować Zbiorowość Idealna, złożona z elementów podporządkowanych pewnym ograniczeniom - a więc skończonych i uwarunkowanych - a równocześnie wyposażonych w pewną ilość stopni swobody, w wirtualną możliwość dokonywania wyboru, Elementy owej zbiorowości miały oczywiście posiadać pewien stopień samoświadomości i podlegać regułom homeostazy zarówno w aspekcie indywidualnym, jak z punktu widzenia całości. Model funkcjonował doskonale, w sferze rozważań teoretycznych. Jego realizacja, pozornie prosta choć pracochłonna, okazała się przedsięwzięciem niezwykle złożonym i trudnym. Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić, było stworzenie prototypu pojedynczego elementu.Ojciec nie był nigdy sprawnym eksperymentatorem - realizację swoich pomysłów powierzał zazwyczaj asystentom, ograniczając się do ogólnego nadzoru. Tym razem jednak postanowił przekonać wszystkich, a zwłaszcza siebie samego, że potrafi zrobić to zupełnie samodzielnie. Pamiętam chwilę, kiedy - odpoczywając po trudach kilku poprzednich dni - powiedział do mnie z uśmiechem satysfakcji:- Gotowe, synku. Zrobiłem wszystko, uruchomiłem i, co naj-dziwniejsze, działał.To był dopiero pierwszy krok, ale jakże doniosły, zarówno pod względem technicznym, jak psychologicznym. Nie było w tym momencie ważne, że zrealizowana część przedsięwzięcia była kropelką w ocenie tego, .co pozostało do zrobienia.- Mój śliczny modelik działa, funkcjonuje świetnie - cieszył się ojciec. - Dałem mu sporą przestrzeń, wyposażyłem w trzy wymiary, określiłem dość rygorystycznie kierunek i tempo zdarzeń... Ale to są praktycznie wszystkie ograniczenia, jakie mu narzuciłem. Ograniczenia konieczne, ze względu na laboratoryjny charakter eksperymentu. Myślę, że z metodologicznego punktu widzenia takie ograniczenia czaso-przestrzenne nie powinny wpływać na stopień ogólności wniosków.Dowiedziałem się, że ojciec osobiście spreparował model elementu - jedynego na razie w tym wycinkowym modelu - wyposażając ów element w cechy analogiczne do swoich własnych - o tyle oczywiście, o ile pozwalały na to przyjęte wymiary i ograniczenia. Umiałem wówczas - jak i teraz zresztą - zrozumieć i wybaczyć mu tę maleńką słabość, tę chęć włożenia cząstki swej istoty w pierwszy element swego zamierzonego dzieła.To jednakże jak rzekłem, był dopiero początek początków. Model był zaledwie maleńkim poligonem pozwalającym prześledzić funkcjonowanie pojedynczego elementu, wyizolowanego ze zbiorowości, której miał być składnikiem. Skrupulatnie obserwowany, "element A" egzystować w ramach ograniczonego modelu zamkniętego, mieszczącego się na stole laboratorium ojca. Pozostawiono mu pełną swobodę działania, nie ingerując i nie korygując jego poczynań. Ochłonąwszy z pierwszej euforii, ojciec stanął wobec problemu: co robić dalej? Czy powielić ten model w odpowiedniej ilości egzemplarzy? Takie wyjście z sytuacji byłoby trywialne z punktu widzenia metodologii i spotkałoby się z natychmiastową krytyką, podważającą sensowność całego eksperymentu. Zbiorowość, którą zamierzał stworzyć, nie mogła przecież składać się z samych identycznych kopii. Model taki działałby oczywiście, jak maszyna. Ostateczny efekt dałoby się wydedukować z właściwości jednostkowego elementu. A te właściwości były wynikiem założeń poczynionych przez ojca. W ten sposób koło się zamykało i każdy krytyk mógłby słusznie twierdzić, że Model jest mechanizmem zdeterminowanym już w stadium projektu, a więc nie dowodzi żadnej z tez ojca, a jedynie świadczy o sprawności wykonawcy... Było jasne, że ta droga prowadzi do nikąd. Zarówno ojciec, jak i jego współpracownicy, zdawali sobie z tego sprawę. Nim jednak podjęto decyzję co do sposobu powielenia elementów, poddano element "A" pewnej próbie.Trzeba tu wyjaśnić, że dotychczas w żaden sposób nie ograniczano elementu "A" w jego świadomości własnego istnienia: wiedział on, że jest tworem ojca i mógł - dzięki dodatkowej aparaturze - kontaktować się z nim i jego asystentami, za pomocą swych ograniczonych środków percepcji. A ponieważ, jak wspomniałem, ojciec skonstruować element "A" na zasadzie rzutowania swoich własnych cech na ograniczoną czaso-przestrzeń modelu, więcdla elementu "A" każdy z pracowników laboratorium jawił się jako byt sprowadzony do jego wymiarów i wyglądem przypominający jego samego.Próba, jakiej poddano element "A", polegała na wprowadzeniu dodatkowego ograniczenia jego swobody. Ograniczenie to zresztą narzucało się samo i byłoby źle, gdyby go nie wprowadzono: z niewiadomych przyczyn, chyba przez omyłkę, w obrębie modelu umieszczono początkowo końcówkę systemu informacyjnego. Element "A" - mógłby nauczyć się (a przy możliwościach, w jakie wyposażył go ojciec, było to zupełnie realne) korzystać z tego źródła informacji o wszystkim... A przecież informacje te przerastały możliwość pojmowania tak zredukowanego i ograniczonego tworu, jakim był.,. Tak więc, wykorzystano obecność owej końcówki w modelu i zamiast ją po prostu usunąć lub odłączyć, zakazano elementowi "A" dotykania tego urządzenia.Element "A" - prototyp członka idealnej społeczności, jaką stanowić miał docelowy Model - wykonany został z niezwykłą starannością. Dzięki własnościom autorenowacji, był praktycznie niezniszczalny, mimo obowiązującego w modelu laboratoryjnym kierunku zmian entropii. Niezniszczalność elementów była konsekwencją pierwotnych założeń: wydawało się bowiem, że elementy będą produkowane sukce... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl