Jaskinia czarnego lodu, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J.V. JonesJaskinia czarnego loduPrzełożyła: Maria Gębicka-FršcTytuł oryginału A Cavern of Black IceWersja angielska: 1999Wersja polska 2001Paulowi,który po drugiej stronie Atlantykuspędza godziny w każdej minucietak dziwne jak mojePodziękowaniaŁatwo jest zabłšdzić podczas pisania tak obszernej ksišżki. Na szczęcie, wielu dobrych ludzi owietlało mi dro-gę. Byli to: Betsy Mitchell, Tim Holman, Sona Vogel, Mari Okuda i personel Warner Books, Russ Galen oraz Richard,który wszystko czyta jako pierwszy. Składam im wszystkim podziękowania i lę wyrazy wdzięcznoci.PrologNarodziny, mierć i więzyPrzed spojrzeniem w niebo Tarissa wyszeptała z nadziejš:- Proszę, niech tym razem pójdzie lżej niż wczeniej. Błagam...Kiedy jej wargi znów się złšczyły, spojrzała nad uginajšcymi się pod podmuchami wiatru sosnami izrębem oszronionego granitu w niebo, szukajšc słońca. Słońca nie było. Przysłaniały je burzowe chmury,skotłowane i przewalajšce się po nieboskłonie, gnane wichrami, które wyły i zataczały kręgi niczym watahawilków wokół zbłškanej owcy. Tarissa z rezygnacjš machnęła rękš. Burza nie przejdzie. Zatrzyma się na stokugóry.Spojrzała w dół i odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Nie mogła ulec panice. Miasto, leżšce tysišc stópniżej, wznosiło się w cieniu góry jak drugi, mniejszy szczyt. Widziała wyranie piercień czterech wież. Dwie byłyprzysadziste, a najwyższa dwigała brzuch burzy żelaznš iglicš. Wiodła do nich daleka droga. Całe godziny drogi.A ona musiała być ostrożna.Kładšc rękę na wydętym brzuchu, zmusiła się do umiechu. Burza? To fraszka.Przyspieszyła. Musiała uważać na piargi, ptasie szkielety, wiatrołomy. Marsz był trudny, jeszcze trudniejszeutrzymanie równowagi na coraz bardziej stromym zboczu. Musiała obchodzić strome żleby i rozpadliny,nadkładajšc drogi. Temperatura szybko opadała i, po raz pierwszy tego dnia, Tarissa zobaczyła własny oddech.Wiele dni temu, gdzie po drugiej stronie góry zgubiła lewš rękawicę. Zdjęła prawš, wywróciła na drugš stronęi nacišgnęła na lewš rękę. Palce już miała zgrabiałe.Martwe drzewa zagradzały jej drogę. Niektóre pnie były tak gładkie, że wyglšdały jak wypolerowane.Kiedy wycišgnęła rękę, by wesprzeć się o twardy czarny konar, ostry ból przeszył jej podbrzusze. Co sięporuszyło. Wilgoć spłynęła po jej udach. Zakłuło jš w krzyżu i fala mdłoci wezbrała w przełyku, zostawiajšc wustach smak kwanego mleka. Tarissa zamknęła oczy. Tym razem zachowała pobożne życzenia dla siebie.W chwili gdy odepchnęła się od martwego drzewa, zaczšł padać mokry nieg. Rękawica lepiła się odżywicy, a pokruszone sosnowe igły przywierały do palców. Granitowe podłoże było niestabilne, żwir wysypywałsię z głębokich szczelin, obumarłe siewki rozkruszały się w pył pod jej nogami. Pomimo zimna, Tarissa zaczęła siępocić. Ból w plecach kšsał coraz głębiej i choć nie chciała tego przyznać - nie chciała nawet przyjšć tego dowiadomoci - podbrzusze zaczęło kurczyć się rytmicznie.Nie. Nie. NIE. Jeszcze nie pora. Jeszcze dwa tygodnie... na pewno dwa tygodnie. Musiaławytrzymać, zanim nie dojdzie do miasta, by znaleć schronienie. Uzbierała doć monet na akuszerkę i izbę.Znalazła cieżkę między skalnym załomem i przyspieszyła. Samotny kruk o piórach czarnych jak spalonana ogniu wštroba, przyglšdał się jej w milczeniu z kolawej gałęzi czarnej sosny. Patrzšc na niego, Tarissazdawała sobie sprawę jak miesznie musi wyglšdać: rozczochrana, z wielkim brzuchem, zsuwajšca się z góry wwycigu z burzš. Krzywišc twarz, odwróciła się od ptaka. Ciarki jš przechodziły na jego widok.Skurcze występowały coraz częciej. Tarissa stwierdziła, że, będšc w ruchu, czuje się dużo lepiej.Przystanki tylko przedłużały cierpienie, dawały jej czas na liczenie i rozmylanie.Z rozpadlin wzniosła się mgła. Płatki niegu uderzały Tarissę w twarz, wiatr tarmosił połami płaszcza.Chmury podšżały za niš, jakby wskazywała im drogę. W marszu podtrzymywała brzuch. Wilgoć między nogamiwyschła w lepkš błonkę, która teraz sklejała uda. Żar płynšł arteriami w szyi, rumienił nos i policzki.Szybciej. Musi ić szybciej.Zauważajšc wolne przejcie między głazami, skręciła bardziej w prawo. Spódnica zahaczyła o ciernie.Tarissa szarpnęła płótno, tracšc cierpliwoć. Kiedy odwróciła się, by spojrzeć na przebytš drogę, kruk zerwał siędo lotu. Czarne skrzydła rozpostarły się na pršdzie burzy, łopoczšc i dršc powietrze jak zęby.Gdy tylko ruszyła, żwir i skalne okruchy ożyły pod jej stopami. Straciła równowagę i zaczęła się zsuwać.Wycišgnęła ramiona, żeby czego się przytrzymać, czegokolwiek. Nisko zalegajšca mgła skrywała wszystko napoziomie ziemi. Ręce znajdywały jedynie poluzowane kamienie i gałšzki. Dojmujšcy ból przeszył bark, gdyuderzyła o występ skalny. Sosnowe szyszki i kamienie podskakiwały nad jej głowš, gdy wymachiwała rękami wdesperackiej próbie zatrzymania się na stromym zboczu. Zacisnęła gołš rękę na kępce wilczej trawy, ale kępkazostała jej w dłoni. Uderzyła biodrem o granitowy głaz, co ostrego zdarło skórę z jej kolana, a kiedy otworzyłausta, nieg wpadł między wargi, mrożšc krzyk na języku.Odzyskała przytomnoć. Nie czuła bólu. Mgła poszarpanego wiatła odgradzała jš od zewnętrznego wiata.Ponad niš, jak okiem sięgnšć, pięły się mury z ręcznie wygładzonego wapienia, bloki gładkie jak koć. Wreszciedotarła do miasta z Żelaznš Iglicš.Mglicie zdawała sobie sprawę, że co głęboko w niej prze. Minęły minuty, nim zrozumiała, że to jejciało pracuje nad wydaniem dziecka. Przełknęła linę. Nagle zatęskniła za wszystkimi ludmi, od których uciekła.Porzucanie domu było błędem.Kraa!Tarissa spróbowała obrócić głowę w stronę, z której dochodził dwięk. Goršca igła bólu zakłuła jš wkręgosłup u podstawy szyi. Zemdlała. Kiedy się ocknęła, zobaczyła kruka siedzšcego przed niš na skale. Czarnozłote oczy przeszywały Tarissę spojrzeniem pozbawionym współczucia. Kręcšc głowš i podnoszšc łuskowe,żółtawe szpony, kruk odtańczył krótki taniec potępienia. Kiedy skończył, zakrakał cicho, jak matka karcšcadziecko, a potem wzbił się w powietrze, zdajšc na łaskę burzy. Zimne pršdy uniosły go szybko.Pchnięcie. Jej ciało parło.Tarissa czuła, że traci przytomnoć... była taka zmęczona... tak bardzo, bardzo zmęczona. Gdyby tylkomogła zaleć drogę we mgle... gdyby tylko oczy mogły pokazać jej co więcej.Gdy jej powieki zamykały się po raz ostatni, a żebra wypychały z płuc nie zużyte powietrze, zobaczyła paręwysokich butów zmierzajšcych w jej stronę. Płatki niegu topiły się w kontakcie z przyczernionš smołš skórš.***Przyłożyli mu pijawki, w piercieniach po szeć sztuk. Jego ciało pokrywała skorupa zbita z potu, skalnegopyłu i brudu. Jeden człowiek smarował skórę jelenim sadłem, które następnie zdrapywał do czysta cedrowš łopatkš,drugi za, w grubych kozłowych rękawicach, szczypcami wyjmował z sosnowego cebrzyka pijawki i przykładał jew oczyszczonych miejscach.Ten, który już nie znał swojego imienia, na próbę naprężył więzy. Pęta grubego sznura wpijały się w jegoszyję, ramiona, przeguby dłoni, uda i kostki nóg. Mógł dygotać, oddychać i mrugać, ale nic więcej.Ledwie czuł pijawki. Spišł się na chwilę, gdy jedna przyssała się w pachwinie. Oprawca zaczerpnšłszczyptę białego proszku z sakiewki na szyi i posypał pijawkę. Sól. Pijawka odpadła. Zastšpiono jš nowš, niecowyżej, w odpowiednim miejscu.Oprawca zdjšł rękawice i wypowiedział pojedyncze słowo. Pomocnik odszedł w kšt celi po tacę i lampkę zmydlanego kamienia. Samotny czerwony płomień ogrzewał zawartoć tygla. Na widok ognia człowiek bez imieniawzdrygnšł się tak mocno, że sznur na rękach przecišł mu skórę. Płomienie były wszystkim, co mu pozostało.Wspomnienia płomieni. Nienawidził i bał się ich, a jednak ich potrzebował. Znajomoć rodzi pogardę -powiadajš, ale człowiek bez imienia wiedział, że to tylko połowa prawdy. Znajomoć rodzi zależnoć.Zatopiony mylami w tańcu płomieni nie widział, jak oprawca ugniata w garci wałek z pakułów. Ręcepomocnika spoczęły na jego czole, przesunęły głowę, przegarnęły włosy na jednš stronę i mocno przycisnęłyczaszkę do ławy. Bezimienny poczuł, jak wsuwajš w jego lewe ucho wystrzępiony szpagat i kulkę wosku.Okrętowe uszczelnienie. Uszczelniali go jak skołatany przez sztormy kadłub. Druga kulka trafiła w prawe ucho.Potem pomocnik szeroko rozchylił jego szczęki, a oprawca wcisnšł głęboko w gardło wałek z pakułów.Wezbrały w nim wymioty, lecz oprawca położył jednš dłoń na piersiach, drugš na brzuchu i nacisnšł na kurczšcesię mięnie. Po minucie mdłoci minęły.Pomocnik nadal trzymał go za szczękę. Oprawca sięgnšł do tacy, jego pracujšce ręce rzucały cienie nacianę celi. Po chwili odwrócił się. Między kciukami napinało się zwierzęce cięgno. Na ten widok pomocnikprzesunšł dłonie, szerzej rozchylił wargi i odsłonił zęby. Człowiek bez imienia poczuł w ustach grube palce. Miałysmak moczu, soli i wody, w której trzymano pijawki. Palce zahaczyły cięgno o dolne zęby, unieruchamiajšc język.W piersiach Bezimiennego ożył strach. Być może płomienie nie były jedynym, co mogło go skrzywdzić.- Zrobione - oznajmił oprawca, odsuwajšc się od niego.- Co z woskiem? - z cieni blisko drzwi wydyszał trzeci głos. Był to ten, który wydawał rozkazy. -Miałe zakleić mu oczy.- Wosk jest za goršcy. Może go olepić, jeli zostanie teraz nałożony.- Rób, co trzeba.Płomień zatańczył, gdy pomocnik zdjšł tygiel z kamiennej lampki. Człowiek bez imienia poczuł dymwydzielany przez zanieczyszczenia w wosku. Wstrzšsnšł się, gdy co zapiekło go w oczy. Po wszystkim, przez coprzeszedł, po całym dotychczasowym cierpieniu wyobrażał sobie, że już nie potrafi odczuwać bólu. Mylił się.... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl