Jacek Dukaj - Szkoła, Wasze Pliczki, e-booki, różne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jacek Dukaj
"Szkoła"
Nauczanym.
Ku przestrodze.
Teraz
Puňo dryfuje wolno po mieliznach półsnu. Otwierają się przed nim wrota przeszłości. Sterowany
przez bezsenną maszynę dozownik wsącza mu w krwioobieg tajemne ciecze. Puňo leży na
noszach, wielokrotnie opleciony różnokolorową pajęczyną elastycznych pasów, kabli, nagich
czujników, sztucznych żył, w których pulsuje sercotaktnym przepływem krew, co tak naprawdę
wcale krwią nie jest. Ponad ciałem rozmawiają ze sobą maszyny. Śpij, Puňo, śpijśpijśpijśpijśpij...
Mężczyzna siedzący w nogach noszy, przy drzwiach ambulansu, nie zwraca uwagi na ich dialog.
Czyta książkę. Broń w kaburze pod jego lewą pachą czasami ukazuje się na moment, gdy
mężczyzna mimowolnie rozchyli poły marynarki - Puňo zobaczyłby ją, gdyby uniósł głowę,
gdyby uniósł powieki, gdyby miał oczy; żaden z tych warunków nie jest jednak możliwy do
spełnienia. Strażnik chwilami przerywa lekturę i zagapia się ślepo w zapasowe butle tlenowe
przymocowane do przeciwległej ścianki: otrzymuje przez ukryty w małżowinie usznej odbiornik
informacje od pozostałych ochroniarzy; chwilami sam coś powie w przestrzeń: słowo bez
związku. Kobieta siedząca za głową Puňo, plecami do szoferki, zawzięcie ignoruje strażnika;
stara się wpatrzeć w wizualny dialog maszyn. Kobieta jest w białym kitlu lekarskim, ale pod nim
ma skórzaną kamizelkę i dżinsy. Jej młodość zaprzecza samej sobie. Puňo nic nie wie o żadnej z
tych rzeczy. Docierają doń może tylko nieregularne drgania i wstrząsy pędzącego po autostradzie
samochodu. Chociaż i one nie zawsze: oto połyka go brama, studnia, jama, paszcza przeszłości.
Tętnią rytmicznie żyły. Przypływ. We wczoraj. Śpijśpijśpij. Nie ma cię teraz, nie ma cię tutaj.
Nie obudzi cię nawet odgłos gromu słyszalny i przez wyciszone ścianki ambulansu. Na zewnątrz
szaleje burza - deszcz, pioruny, wiatr; pędzicie przez ciemność w kolumnie anonimowych
samochodów; noc za wami, noc przed wami. A ty, Puňo, ty - żyjesz w dniach minionych; w
chwilach, co na wskroś myśli przemknęły, w dźwiękach, co przebrzmiały zanim je usłyszałeś, w
doznaniach, których ani wtedy rozumiałeś, ani teraz rozumiesz. Tam bezpiecznie. Tam nic cię nie
zrani; wszystko dokonane, a więc niezmienne, zamrożone na wieczność. Oto i Juan, już zupełnie
niegroźny; tylekroć cię pobił i pociął tym swoim nożem, upokorzył przed wszystkimi, i to
pamiętasz - lecz już ani razu więcej tego nie uczyni, w przeszłości cię nie dosięgnie. Tu znasz
każde miejsce, każdy czas. To twoje dominium. Terytorium.
Smak śmierci
- To nasze terytorium - rzekł owego dnia Juan. Tamci zagwizdali szyderczo. Rozpoczynał się
rytuał. Przejście podziemne, którym nikt donikąd nie przechodzi, kryjówka miejskich złodziei -
tu panuje chłód nawet w letnie południe, tu panuje cisza nawet w północ karnawału, nie znajdzie
cię pośród plątaniny zgruchotanych płyt betonowych, nadziewanych hartowaną stalą, żaden
policjant, żaden dorosły nie przeciśnie się kolczastym tunelem w poduliczny półmrok ruiny
tunelu; tu możesz bezpiecznie zbadać i podzielić łup. To nasze, nasze terytorium, od posiadania
tej meliny zależy przetrwanie gangu, stąd dwie przecznice do metra, trzy do przykatedralnego
placu żebraków, niedaleko także do dzielnicy pedofilskich pensjonatów. Ze slumsów bowiem nie
sposób bezpośrednio operować, to ogromne odległości; nawet gdy smog się podniesie, nie
dojrzysz z centrum miasta ani bezkresnych pól ich tekturowych, blaszanych i glinianych bud, ani
lesistych stoków doliny, gdzie na wietrznych wysokościach mieszkają ponad wami prawdziwi
bogacze, książęta drewna, kawy, koki i nielegalnych loterii. Więc przejście musi być wasze.
Gwarantuje bezpieczeństwo także przed Szwadronami. Bez przejścia umrzecie z głodu, wy i
wasze siostry, bracia i matki, bo żebracy już zagrozili wam śmiercią, a alfonsi z niższych ulic
zawarli umowę z policją i zamknął się rynek na jedyne usługi, w jakich mogliście być
konkurencyjni, pozostała zatem tylko kradzież, rozbój, włamania i uliczne napaści. Będziecie
walczyć. Rytuał trwa.
Ty, Puňo, ty stoisz trzy kroki za Juanem; żelazny pręt w twej dłoni, żyletka pod językiem.
Oczywiście, że się boisz, bałeś się zawsze i wszystkiego, strach masz we krwi jak ten narkotyk,
przesączony przez pępowinę z organizmu matki, odziedziczony po niej w kolejnej skarlałej
generacji; on, strach, zawsze był po twojej stronie. A że się boisz - krzyczysz, gwiżdżesz i
prowokujesz Węże jeszcze głośniej od innych. I strach ten sprawia, że kiedy w końcu Juan ze
szczękiem otwiera nóż i postępuje krok ku przywódcy Węży, dając tym samym znak do ataku -
ty skaczesz pierwszy i pierwszy ścierasz się z przeciwnikiem. Metys, jak ty; niski i chudy, jak ty;
boi się, jak ty. Ślina na wyszczerzonych zębach. Uderzasz go prętem w brzuch, ale jednocześnie
sam dostajesz rowerowym łańcuchem powyżej prawego kolana. Ugina się pod tobą noga, na
szczęście on tylko krzyczy dziko z bólu, łańcuch wypada mu z ręki - nie wykorzystuje przewagi.
Zresztą krzyczą wszyscy wokoło, hałas panuje taki, że nie słyszysz nawet swego chrapliwego
oddechu. Kurz wapienny podnosi się na półtora metra, rozmazuje się tunel w tumanach
miałkiego pyłu. Już tylko wy dwaj. Tamten otwiera brzytwę. Rzuca się na ciebie. Odbijasz
prętem rękę z ostrzem, padasz z przeciwnikiem na beton. Zgubił brzytwę. Leży pod tobą. Wali
wściekle kolanami, ale jakoś nie może cię trafić w krocze. Łapiesz go mocno oburącz za włosy i
zbliżasz jego twarz do własnej; pluje, klnie, próbuje gryźć. Trzymasz. Wypychasz wargi, jeszcze
się pochylasz i potrząsasz energicznie głową; raz, drugi, trzeci; i niżej. Już nie wrzeszczy.
Rozchlastane oczy, pocięte gardło. Ciepłe źródło bije ci rytmicznie na ubrudzony
T-shirt
. Z
powrotem chowasz lepką żyletkę pod język. Śmierć smakuje starym żelazem, wapnem, solą i
rozgrzanym plastikiem. Nie wiedziałeś o tym - nigdy się nie dowiesz - że w dniu bitwy w tunelu
skończyłeś dziewiąty rok swego życia.
Musisz sie jakoś nazywać
- Ile masz lat?
- Gówno.
- Weź mi, kurwa, nie podskakuj, szczeniaku, bo jak się wnerwię, to będzie cię słychać na
sąsiednim posterunku! Ile masz lat?
- Sto.
- Ty, mały, będziesz mi tu pogrywać...
Wszedł wysoki brodacz w cywilu. Podał tłustej jakieś papiery. Coś pomruczała, wskazała cię
kciukiem, zaklęła, uśmiechnęła się sardonicznie, zapaliła beznikotynowego papierosa i wyszła z
pokoju. Brodacz usiadł na jej miejscu. Potarł długimi palcami nasadę nosa, spojrzał na ciebie
bezwyrazowo.
- Głodny?
- ...
- Pepsi może? - postawił puszkę na stole. - Weź.
Nie wziąłeś, choć nie piłeś nic od dwóch dni.
- Słuchaj, mały - zamruczał. - Kłopot z tobą mamy; jak zresztą z wami wszystkimi. Zabiłeś tego
mężczyznę, zabiłeś tę kobietę. Może istotnie w samoobronie. Ale ty nic nie chcesz powiedzieć.
Co gorsza, nie wiemy nawet kim jesteś - rozumiesz? - nie wiemy jak cię zapisać; jak się
nazywasz? jak masz na imię? Chcesz, żebyśmy cię wołali numerem? Jak te zwłoki
niezidentyfikowane, które znajdujemy na przedmieściach, zwłoki takich jak ty dzieci
nielegalnych imigrantów, tylko ciąg cyfr - ale ty żyjesz. Chcesz wrócić do mamy? Chcesz wrócić
do domu? Powiedz tylko jak się nazywasz, zaraz sprowadzimy twoich rodziców.
W końcu się zorientował, że nie zwracasz uwagi na jego słowa, że interesuje cię tylko ta puszka
pepsi, od której nie jesteś w stanie oderwać wzroku. Podsunął ci ją jeszcze bliżej.
- No, napij się, dalej.
Tylko skuliłeś się mocniej.
Mężczyzna westchnął, wyprostował się, przeciągnął, ziewnął.
- Co ja z wami mam... Boże drogi - mówił do sufitu. - Wczoraj przesłuchiwałem trzech
portorykańskich szczeniaków, siedem, osiem i dziesięć, co zgwałcili i zakopali na śmierć
zakonnicę, żaden nie umie pisać, żaden nie zna ojca, żaden nie pojmuje o co ten szum... Synu,
przecież wiem, że rozumiesz po angielsku; ale jak chcesz mogę przejść na hiszpański.
Przyprowadzę ci nawet faceta, który szwargocze po portugalsku...
Brodacz przerwał, bo właśnie rzuciłeś się na stół, złapałeś puszkę i zacząłeś ją opróżniać
szybkimi łykami; płyn pienił ci się na brodzie, skapywał na podkoszulek z Batmanem. Zaraz się
zakrztusiłeś, pusta puszka wypadła ci z rąk na podłogę.
- No. Dobre było? Chcesz jeszcze? Chcesz? Zaraz ci przyniosę. Powiedz tylko jak masz na imię.
Tylko tyle. Jak mam cię wołać. No. Przecież musisz się jakoś nazywać. Jesteś głodny? Frytki?
Hamburgera? Odezwijże-się! Cholera, mam cię oddać świrologom, o to ci chodzi? No i co tak
wytrzeszczasz gały?
Mężczyzna poklepał się po kieszeniach, znalazł gumę do żucia, jedno źdźbło sam wetknął sobie
do ust, drugie podał tobie, ale nie wziąłeś.
- Mhm, mam już dość. Za tę forsę, co mi płacą, nie stać mnie nawet na leczenie tych wszystkich
nerwic, których się tutaj nabawiłem. Przychodzę do domu i patrzę na własnego syna jak na
przestępcę. Szlag by to. Claire też ma dość. Wczoraj mi mówi: wystrzępiasz się, człowieku, jak
stary dywan, jeszcze trochę, a szmata z ciebie zostanie. Wystrzępiam się, kapujesz, mały?
Szmata, ot co. A potem idę do pracy i wyciskam z trzech przedszkolaków szczegóły gwałtu.
Chryste, ja powinienem mieć sto patyków dodatku za szkodliwe warunki pracy! Masz pojęcie? -
byle skurwysyn z koką na rogu wyciąga dziennie więcej, jak ja na miesiąc. A stary na mnie
wrzeszczy: jak cię jeszcze raz złapię na posterunku z nikotyną w łapie, to wylecisz w dwa
kwadranse! To ja, cholera, wejdę mu jutro do gabinetu z zapalonym papierosem w gębie i niech
mnie wywala. Błogosławiony, kurwa, to będzie dzień...
- Puňo.
- Cco? Coś ty powiedział?
- Puňo. Wołają mnie Puňo.
Teraz
Puňo śpi w przeszłości. Tam jeszcze widzi. Tam jeszcze jest człowiekiem. Ślepy całkowicie
byłby jedynie wówczas, gdyby pozbawili go również wspomnień obrazów, lecz oni nie potrafią
przeprowadzić selektywnej amnezji z równie wielką precyzją. W przeszłości więc widzi. Jest
dwóch Puňo, a każdy temu drugiemu obcy. Kto zrozumie własne myśli sprzed godziny? Kto
wytłumaczy się z dnia minionego? Kto usprawiedliwi swe życie? Życie Puňo, tak bezkształtnie
rozpełzłe w jego pamięci na wszystkie strony czasu i przestrzeni - on przecież nie zna nie tylko
godziny i dnia, ale nawet miesiąca swych narodzin. Ojca, rzecz jasna, również; ale także matki.
Ta zaćpana dwunastolatka, która wydała go na świat ze swego łona, zginęła wkrótce potem,
topiąc się w ulicznej kałuży, paraliżująco naszprycowana domowej roboty zacierem. Nigdy jej
nie widział. Nie zna jej twarzy. Nie istnieją jej fotografie. Ludzie z Miasta, z którymi rozmawiał,
ciepło ją wspominali. Dobra dupa była. Wołali ją „Łysa”, bo jedna oficjalna kurwa chlusnęła ją
kiedyś po głowie kwasem, widząc, że mała podbiera jej klientów. Po prawdzie Puňo niezbyt się
interesował swym pochodzeniem. W okolicy, w której żył, teraźniejszość jest bardzo silna.
Teraźniejszość, czas niedokonany, nie zamknięty. Przetacza się po równinie burza, pędzi konwój
po autostradzie, trzeszczą krótkofalówki kierowców, błyskają wśród piorunów światła
ambulansów i radiowozów. Na czarnym niebie piętrzą się sinofioletowe wykłębienia chmur,
niczym tło starotestamentowych hekatomb. Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt mil na godzinę na
liczniku. Strażnik przewraca kolejną kartkę swej książki; kobieta w lekarskim fartuchu w
stosownej chwili zerka z ukosa: to „Krytyka czystego rozumu” Kanta. Puňo kiwa się lekko na
swym wąskim łożu w rytm zakolebań rozpędzonego wozu. Porusza się więc również pajęczy
splot aparatury nad nim i kobieta co chwila sięga ręką i poprawia czujnik, żyłę, opaskę. Ma
krótko przycięte, ciemne włosy, ciemne oczy, ciemną cerę urodzonej pod zwrotnikiem, twarz bez
zmarszczek - szpeci ją tylko ów mimowolny grymas, wygięcie ust, jak znamię pogardy dla siebie
samej. Połyskuje zimno wpięta w fartuch plastikowa plakietka.Felicita Alonso
.
Nie tak mówił na
nią Puňo.
Dziwka
- Felicita Alonso - ale wszyscy nazywają mnie Dziwką, więc nie krępuj się.
Była rzeka, i most nad nią, mur, brama, strażnicy. Mur wznosił się bardzo wysoko, metry i
metry, a jeszcze ponad jego ostrą krawędzią szczerzyły się zimnobłystnie drapieżne konstrukcje.
Jednoślepne węże kamer kołysały się i gięły sennie, podwieszone podeń.
Urzędnicy, którym przekazała cię policja, teraz przekazali cię z kolei mostowym strażnikom.
Oni pobrali ci odciski palców, zajrzeli wgłąb oczu dziwnymi urządzeniami, odcięli kawałek
naskórka przy paznokciu. Potem wepchnęli cię do środka przez małą furtkę w wielkiej bramie.
Furtka zatrzasnęła się za tobą. Na tę jedną chwilę byłeś znowu sam.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]