Jacek Dziedzina – Po coś tu jestem, Historia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J
ACEK
D
ZIEDZINA
PO COŚ TU JESTEM
Jeden z Dziewięciu. Józef Krzysztof Giza, podobnie jak ośmiu innych
górników, 16 grudnia 1981 r. zginął w kopalni „Wujek” w Katowicach.
O bracie, cichym pogrzebie, latach rewizji i krzyżu żyjącym do dziś
opowiada jego rodzeństwo: siostra Małgorzata i brat Adam.
I
Adam Giza
: To była moja ostatnia rozmowa z Krzyśkiem. Jakieś trzy tygodnie przed
śmiercią. I tak mi właśnie powiedział, że nawet jak będzie stan wyjątkowy (o wojennym nikt
nie mówił), to tym razem władza nikogo nie zabije.
Małgorzata Cierkos
: Tak naprawdę na pierwsze miał Józef. Ale rodzice nie mogli się
zgodzić, jak właściwie na niego wołać. Tata chciał Józef, bo tak nazywał się jego szwagier,
z kolei mamie bardziej podobał się Krzysztof. Więc mama postanowiła, że będziemy wołać
na niego Krzysztof. I tak już zostało. Ja byłam starsza od niego o cztery lata.
A.G.
: Było nas sześcioro rodzeństwa w domu. Czterech braci i dwie siostry. Ja byłem
najmłodszy, a Krzysztof dwa i pół roku starszy ode mnie. Mieszkaliśmy w Tarnogrodzie. Oj-
ciec był pierwszym naczelnikiem poczty, a mama kierownikiem w domu pomocy społecznej.
Krzysiek był bardzo utalentowanym chłopakiem. Po pracy w piekarni zazwyczaj grywał na
perkusji w lokalnym zespole. Później grał też na gitarze, na fortepianie, na skrzypcach – a we
wszystkim samouk, żadnych szkół muzycznych nie kończył. Grywaliśmy też w szachy. Raz
nawet zajęliśmy drugie miejsce w rozgrywkach powiatowych.
M.C.
: Krzysztof urodził się 13 marca 1957 roku, 13 marca miał wydany dowód osobisty,
na trzynastego ustawił sobie egzamin na prawo jazdy, i trzynastego też otrzymał dowód reje-
stracyjny auta. Wierzył w „13” i wszystko starał się ustawiać właśnie na trzynastego. Tyle że
stan wojenny też wprowadzono trzynastego...
A.G.
: W 1978 roku Krzysiek przyjechał do Katowic do pracy na kopalni „Wujek”. Nie
chciał iść do wojska, więc uznał, że lepiej, jak sobie odrobi to w kopalni i potem będzie miał
spokój.
II
M.C.
: Mieszkałam już wtedy w Rybniku. Jeszcze 16 grudnia [1981 r.] nie wiedzieliśmy, co
się stało w Katowicach. Dopiero następnego dnia mój mąż przynosi gazetę i mówi: „Słuchaj,
Gośka, tam na kopalni coś się dzieje, zginęli ludzie”. Trzeba było szybko załatwiać zezwolenie,
żeby dojechać do Katowic, bo przecież w stanie wojennym nie można było przejechać swobod-
nie z miasta do miasta. I tego samego dnia zebraliśmy się – ja i mąż z dwójką malutkich dzieci
– i przyjechaliśmy wieczorem pod kopalnię. Przyjechała też mama. Brat Wiktor, który miesz-
kał w Sosnowcu, już był na miejscu i miał wszystkie bieżące wiadomości. Niestety, nazwisko
Krzyśka znajdowało się na tabliczce na tym pierwszym drewnianym krzyżu.
133
A.G.
: Ja byłem wtedy w wojsku. I o śmierci brata nie wiedziałem. O tym, że zginęli górni-
cy, dowiedziałem się już 16, bo jako żołnierze mieliśmy obowiązek oglądać dziennik telewi-
zyjny. Podali w nim najpierw, że zginęło siedmiu górników. Zacząłem się martwić o Krzyśka,
ale pomyślałem sobie, że przecież w kopalni pracuje 5 czy 6 tys. ludzi, więc dlaczego akurat
jego miałoby to spotkać. Mijały dni i nikt mnie o niczym nie powiadamiał, więc uznałem, że
z Krzyśkiem wszystko w porządku. Na Wigilię Bożego Narodzenia – a więc już tydzień po
tych wydarzeniach – którą urządziliśmy sobie z plutonem, przyszedł do nas „polityczny”,
wtedy w stopniu kapitana. Bardzo mi się ten człowiek nie podobał. Zbytnio się mną intereso-
wał. Nigdy nie miałem z nim jakichś poufałych relacji, a wtedy podchodził do mnie i chyba
aż trzy razy łamał się ze mną opłatkiem. I wtedy coś mnie tknęło! Dlaczego on się mną tak
interesuje, myślałem. Coś musi być.
M.C.
: Kopalnia załatwiła nam pokój w hotelu. Dostaliśmy też posiłki, także dla dzieci.
Mama koniecznie chciała zawieźć ciało do Tarnogrodu i tam je pochować. „Nie zostawię
go w Katowicach”, mówiła. Długo musieliśmy czekać, aż wydadzą nam ciało, co chwilę
mówili, że jeszcze dokumenty nie są gotowe. Cały czas tylko przychodzili jacyś munduro-
wi i nie przedstawiając się, powtarzali: proszę czekać spokojnie, proszę się nie ruszać, ni-
gdzie nie chodzić, nie denerwować się, my ze wszystkim przyjdziemy, o wszystkim zawia-
domimy. Obiecali, że około ósmej będzie można zabrać ciało, powiedzieli: proszę się nie
martwić, trumna jest przygotowana, przyjedzie samochód i zabierzecie ciało. Minęła ósma
i nic, cisza. Wchodzi jakiś mężczyzna i mówi, że to jednak niemożliwe, nie wyjedziemy
dzisiaj, śpijcie spokojnie, jutro rano wszystko będzie dobrze. Następnego dnia [18] podob-
nie. Dopiero o 23.45 pukają do drzwi i mówią mamie: albo zabiera pani ciało syna teraz,
albo jutro jest pogrzeb zbiorowy w Katowicach. Mama, niewiele myśląc, odpowiedziała:
zabieramy teraz. Na zewnątrz było 20 stopni mrozu. Podjechał tak malutki samochodzik,
że trumna się nie mieściła i trzeba było ją ustawić w poprzek. Mama w brązowym cienkim
płaszczyku usiadła obok tej trumny i jechała tak przez pięć godzin. Jeden z wojskowych
dał mamie koc. I zaznaczył: mamy taki rozkaz, że ciało nie może być zawiezione do domu,
tylko bezpośrednio do kościoła, trumna nie może być wożona nie wiadomo gdzie, ksiądz
od razu ma wprowadzić ciało do kościoła i później zorganizujcie sobie szybciutko cichy
pogrzeb.
I tak było. Mama pojechała z ciałem Krzyśka i dwoma żołnierzami, a my zostaliśmy
w Katowicach, bo nie zmieścilibyśmy się w tym samochodzie. Następnego dnia kopalnia
załatwiła nam inny samochód.
III
M.C.
: Mamę przywieźli do Tarnogrodu ok. piątej nad ranem. I nawet nie poczekali, aż
ksiądz otworzy plebanię. Zrzucili jej tylko trumnę koło dzwonnicy i powiedzieli: do widze-
nia! I żadnych kawałów, pani Gizowa, proszę nie brać ciała do domu, tylko iść do księdza
dzwonić, żeby trumnę wziął... Mama całkowicie zmarznięta, żywej duszy na dworze, bo to
przecież jeszcze godzina milicyjna była. Zadzwoniła do księdza. Pani Gizowa, mówi, pocze-
kamy do szóstej, jak się ktoś już ruszy, bo przecież sami nie damy rady wnieść tego ciała.
I rzeczywiście przypadkowi przechodnie pojawili się po szóstej i pomogli wnosić trumnę do
kaplicy. A to wszyscy znajomi, bo mała miejscowość, więc od razu się rozniosło.
Kiedy dojechaliśmy z Katowic, wszystko było już zorganizowane. Ludzie też o wszyst-
kim wiedzieli. Mieliśmy zakaz otwierania trumny. Mama mówiła, że przyszedł do niej jakiś
134
RELACJE I WSPOMNIENIA
mężczyzna i powiedział, że ma być cichy pogrzeb, bez żadnej orkiestry. A przecież Krzysz-
tof grał w orkiestrze w domu kultury, więc wszyscy koledzy chcieli go ładnie pożegnać. Ale
nie pozwolili, nie było o tym mowy. I ksiądz w zasadzie zgodził się na te warunki. Byłam
z mamą, gdy mówił do niej: pani Gizowa, żadnych orkiestr, żadnych fl ag, bo inaczej żaden
z nas nie pójdzie na cmentarz. Mnie to wtedy strasznie zabolało. Mam ogromny żal do dzi-
siaj, bo to byli jednak jego koledzy, którzy grali z nim w orkiestrze i chcieli położyć fl agę na
trumnie. Ja nie oczekiwałam od księdza, żeby zachęcał nas do złamania zakazu. Ale mógł
powiedzieć przynajmniej tyle: mnie to nie interesuje, ja się w to nie mieszam, jestem księ-
dzem, zrobię swoje, a wy róbcie, co chcecie. Ale w sumie rozumiem go, że się zwyczajnie
bał.
Znajomi jednak przyszli na pogrzeb z instrumentami. Wtedy mama poprosiła ich, żeby nie
grali, bo ksiądz może mieć kłopoty.
A.G.
: Krzysiek dla władz nie był bohaterem narodowym, tylko draniem, który nawet do
Katowic pojechał, żeby narozrabiać – tak mówili. Dlatego nie mogli dopuścić do tego, żeby
pogrzeb „chuligana” był uroczysty i by na jego trumnie kładziono fl agę narodową.
M.C.
: Ale za to otworzyliśmy jeszcze trumnę tuż przed złożeniem do grobu. Jak już
ksiądz poszedł i wszystko było skończone. Wtedy pomodliliśmy się, już we własnym gronie.
Mnóstwo osób było na pogrzebie. Ale zjechało się chyba więcej ubeków, niż ludzi szło za
trumną.
A po pogrzebie – to było strasznie. Nie dali mamie żyć. Przeprowadziłam się wtedy do
Tarnogrodu, do mamy. I dopiero się zaczęła gehenna.
IV
A.G.
: Mama z Małgosią przyjechały do mnie do jednostki dopiero 25 grudnia o piątej
rano. Dyżurny przyszedł mnie obudzić i mówi: ubieraj się w mundur galowy i do sztabu.
Wtedy już wiedziałem, że na pewno o to chodzi. A jak zobaczyłem czarny szalik na szyi
mamy, no to nie było już o czym mówić. Miałem urlop załatwiony do 2 stycznia. No i poje-
chałem pod kopalnię. Stanąłem pod krzyżem i zacząłem się modlić. Ja oczywiście w mun-
durze byłem. Klęczałem, a ludzie przechodząc, pluli na ziemię. Słyszałem, jak mówili z po-
gardą: „Wojsko!”. A jakaś starsza kobieta w moją stronę: „Co, skurwysynu – sumienie cię
ruszyło?”. Nic jej nie odpowiedziałem. Nie chciałem tłumaczyć, kim jestem i dlaczego
mam mundur na sobie.
Później poszedłem do hotelu, w którym mieszkał Krzysiek, żeby zobaczyć się z Maria-
nem, jego najbliższym kolegą. Często razem gdzieś z nimi wyjeżdżałem, znaliśmy się dość
dobrze. Ale Marian nie chciał otworzyć mi drzwi. Bał się, później mi to powiedział, że zapy-
tam go, dlaczego on żyje, a Krzyśka nie ma. [...]
Później zwolnili mnie z wojska, nie wiedziałem dlaczego. Kazali mi napisać wniosek
o przeniesienie do rezerwy. Wniosek przeszedł. Podpisany przez gen. Jaruzelskiego.
M.C.
: Mama strasznie się bała o Adama. Mówiła do mnie: Małgosiu, nie będziemy go
powiadamiać o pogrzebie, żeby on tam jakichś głupot nie narobił, bo przecież ma broń przy
sobie. Adam i Krzysiek to były papużki nierozłączki. Wszędzie razem. No więc mama bała
się, jak zniesie wiadomość o śmierci i pogrzebie. A potem to ona zaczęła się starać o zwolnie-
nie Adama z wojska. Ale on o tym nie wiedział.
136
Strajkujący górnicy kopalni „Wujek” w rozmowie z członkami rodzin i przechodniami,
przed pacyfi kacją 16 grudnia 1981 r.
A.G.
: Do jednostki wróciłem 2 stycznia, ale nie dostałem już broni do ręki, a 10 lutego
zostałem przeniesiony do rezerwy.
Z kolegami w jednostce nie wolno było rozmawiać o tym, co się stało na „Wujku”,
i o moim bracie. I nikt nie poruszał tego tematu. Totalny strach. Ten ostatni miesiąc w woj-
sku to był dla mnie horror: żadnego zajęcia, nigdzie mnie nie zabierali, mogłem tylko iść na
stołówkę i z powrotem.
Jak wróciłem 2 stycznia, to dowódca kompanii, major Zając, zawołał mnie do siebie, bar-
dzo życzliwie ze mną rozmawiał. Mówił: pisz wniosek, my to wszystko załatwimy, na pewno
wyjdziesz. Wtedy dowódcy spali w jednostce, był stan wojenny, więc nie szli do domu, tylko
spali razem z żołnierzami. Po tej rozmowie z majorem nie było już żadnej rozmowy z nikim
z dowódców. A o tym, że wychodzę, dowiedziałem się dopiero 10 lutego i tego samego dnia
opuściłem jednostkę. Ten miesiąc to był koszmar: kompletnie nic do roboty. W wojsku spe-
cjalnie organizuje się obowiązki, żeby żołnierz nie miał o czym myśleć. A ja wręcz przeciw-
nie – kompletnie żadnych zadań.
M.C.
: W Tarnogrodzie zaczął się horror. Nieustanne wizyty w domu i rewizje. Szukali
– nie wiem czego – nawet w książkach. Mówili mamie: Pani Gizowa, pani przemyca jakieś
gazetki, ulotki, i my tu mamy obowiązek sprawdzić wszystko. Mama na to: Sprawdzajcie,
ja tu nie mam żadnych gazetek, róbcie, co chcecie, zabiliście mi syna, to możecie wszystko
pozabierać. Zabierajcie wszystko! I za każdym razem w ten sam sposób. No więc szukali.
137
[ Pobierz całość w formacie PDF ]