Jak umierają nieśmiertelni, BIOGRAFIE, ebooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Krzysztof Kąkolewski
JAK UMIERAJĄ NIEŚMIERTELNI
Jak umierają nieśmiertelni
część pierwsza
To, co prezentuję Czytelnikom, należy do gatunku, który nazywam
„baśnią udokumentowaną”. Kopciuszki, sierotka Marysia, babcia i wilk są
wśród nas. Stali się postaciami literackimi, bo zapragnęli nimi być.
Zmyślili siebie. Udawanie jest epidemią współczesności. W straszliwej
masie trzech miliardów człowiek, aby być innym od innych, posługuje się
literaturą, filmem, telewizją, by „dotworzyć” siebie. O głównym bohaterze
tej historii piszę, że jego życie było „opowiadaniem ludowi o tym, jak on
żyje”. Wymyślił siebie do tego stopnia, że nie wiadomo, jaki był — czy
raczej: jaki by był. Automitologizacja, autokreacja, przeinaczenie
własnego życia doprowadziło do jego zniszczenia. „Wtórność to
niezdolność do eksploatacji własnej osobowości” — powiedział Stanisław
Dygat, który poddał mi myśl napisania tej historii. Jest ona opowiadaniem,
jak to jej bohater opowiadał o sobie, jest dalszym ciągiem tej opowieści —
czyli próbą wniknięcia w jego styl, język, konwencję, musiałem więc
opisać go takim, jakim on siebie widział.
Przeznaczenie, jak zobaczymy, zgotowało mu śmierć z ręki ludzi, którzy
podobnie jak on nie umieli przyjąć miejsca w społeczeństwie. Nazwali
siebie czcicielami szatana, a w gruncie rzeczy poszło o odrzucenie
piosenki, bo Manson, nim udał, że pokochał szatana, w skrytości pragnął
kariery Beatlesów. Nieprawdziwe życie zostało zakończone śmiercią
zmyśloną, opartą na scenariuszu filmowym.
* * *
W szkole filmowej w Łodzi obliczono, że Roman Polański był o dwa
centymetry wyższy od Napoleona Bonapartego, i już wtedy wiedziano, że
podbije świat. Ale kiedy przedstawił temat kolejnego filmu szkolnego,
pojawił się cień zwątpienia. Scenariusz przewidywał, że Polański nakręci
„etiudę dokumentalną” o balu kostiumowym, który miał odbyć się w
szkole. Słynna szkoła mieściła się w pałacyku otoczonym przez park;
udekorowany lampionami, stanowił dobre tło, ale jakiego materiału
dramatycznego mogła dostarczyć studencka maskarada? Polański
rozstawił kamery. W chwili gdy orkiestra składająca się z uczniów szkoły
zaczęła rozwijać jazzowy motyw: „Gdy święci idą do raju”, zza muru
między bawiących się wpadł kamień.
Rozlegają się gwizdy, wycia, wrzaski. Kilkunastoosobowa banda
przeskakuje przez żelazną bramę, mur i rzuca się na studentów. Tańczący
uciekają, rozlegają się krzyki przerażenia, jęki, wołania o pomoc. Grupa
wysportowanych uczniów stawia opór. Banda wypiera ich w kierunku
orkiestry i masakruje. Kto może, ucieka do budynku szkoły. Kamery
pracują cały czas. Rejestrują, jak chuligani zwyciężają i demolują park.
Na drugi dzień okazało się, że studentów zaatakowała banda z Widzewa
wynajęta przez Polańskiego. Każdy chuligan otrzymał za napad dniówkę
statysty. W ten sposób powstała etiuda „Rozbijemy zabawę”. Jest do dziś
w archiwum szkoły filmowej. Bici koledzy Polańskiego, dlatego że byli
nieświadomi, niedobrze odegrali rolę bitych. Nie wpłynęło to na aurę
otaczającą Polańskiego.
Koledzy wybaczyli mu, mimo że szwankowała reżyseria,
pozostawiająca za duży margines przypadkowemu rozwojowi wydarzeń.
Ale wywołanie wydarzeń, prowokowanie było jego normalnym życiem
— opowiada Janusz Majewski — oto do zatłoczonego tramwaju, w
godzinie powrotu z pracy, wsiada Polański. W czasach kiedy szary strój
był niejako mundurem, on ubrany jest w czerwoną koszulę i skarpetki;
siada naprzeciw starej kobiety; budzi swoim strojem jej zgorszenie, które
narasta, gdy Polański nie opuszcza wzroku, ale zaczyna przedstawienie
tylko dla niej, w nią wymierzone: tańczy, gwiżdże, przytupuje. Niechęć
kobiety zamienia się w jawną nienawiść. Nagle szydzący błazen wpada w
zapamiętanie, które przeradza się w atak. Rzucają nim drgawki, zwija się,
jęczy w konwulsjach, jakby na oczach tej kobiety spotkała go kara za
kpiny. Skłonna już jest mu wybaczyć, współczuć, kiedy on spogląda na
zegarek, mówi spokojnym głosem: „dość” i wysiada z tramwaju. Rzucanie
bigosem z szafy — to dla Polańskiego „śnieg pada”. Czekał skulony na
szafie na Majewskiego, żeby w ciemności skoczyć na niego, gryząc szyję i
wyjąc: „Wampir! Wampir!” Polański wolał odgrywać to, co miał
opowiadać. Kiedy opowiadał, jak ktoś upada, zaznaczał to słowem i sam
upadał, budząc wściekłość kelnerów w wytwornych restauracjach.
Już jako dziecko grał na scenie, w teatrze w Krakowie: jako elf, dziecko
pułku, aniołek. Tylko Rynek oddziela jego dom od miejsca, gdzie często
przechodził, a gdzie wydarzyła się rzecz opisana w książce Tuwima
„Czary i czarty polskie”.
„W klinice ginekologicznej na Kopernika dziesięcioletnia Żydówka
porodziła diabełka z rogami, kopytkami i ogonem” — poszła wieść przez
Kraków. Niektórzy mówili, że widzieli go na własne oczy, przykutego
łańcuchem w parterowej sali kliniki. Kiedy chciano go ochrzcić —
mówiono — błyskawica rozdarła obłoki i przeleciała nad kościołem, który
zatrząsł się w posadach, a księdzu wypadło kropidło z ręki. Doktorzy
próbowali otruć diabła. Na próżno dawali mu najsilniejsze trucizny, one
karmiły go, wzmacniały jego siłę. Ludzie biegli ku ulicy Kopernika.
Tłumy tarasowały ulicę. Pod wieczór wzrosły do kilku tysięcy. Zaczął się
szturm do kliniki. Przyjechała policja, szarżowała, tłumy rozproszyły się,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl