Jan Gerhard - Łuny w Bieszczadach (ROKARO), Historia

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jan Gerhard
Łuny w Bieszczadach
Losy ludzkie są kręte jak drogi i ścieżki w Bieszczadach, zawsze
jednak los człowieka
zależy od drugiego człowieka.
ZAMIAST WSTĘPU
Nocą krótkofalowe radiostacje działają w górach gorzej niż w
dzień. Łączność daje się
należycie utrzymać tylko między szczytami. W dolinach jest
kiepska. Przeszkodę stanowi
jonizacyjne działanie atmosfery i stała ekranizacja fałd
terenowych. Wiedzą o tym wszyscy
radiotelegrafiści i od zmroku do świtu rezygnują z posługiwania
się mikrofonem. Przechodzą
na klucz, jakkolwiek i to nie jest łatwe.
Pewnej zimowej nocy 1945 roku obaj dyżurni radiotelegrafiści
dowództwa odcinka
Wojsk Ochrony Pogranicza drzemali jak zwykle. Nie spodziewali się
żadnych komunikatów
od placówek rozmieszczonych wzdłuż niedawno przywróconej granicy
RP. W nocy nigdy nie
było komunikatów. Co najwyżej, od czasu do czasu jakiś znudzony
kolega pytał kluczem
o godzinę, czyniąc to po prostu dla wprawy. Z góry, od wyższego
dowództwa, nocą rozkazy
też nie nadchodziły. W Krakowie i jeszcze wyżej - w Warszawie -
spano o tej porze i nie
dręczono podwładnych. Tak przynajmniej uważali wszyscy w niedawno
utworzonym
dowództwie odcinka WOP.
Ta noc była w miasteczku jasna i cicha. Mróz srebrzył chodniki i
dachy domów.
Księżyc otoczony mglistą aureolą zapowiadał rychły śnieg. Ulice
były puste. Wartownik
przed budynkiem dowództwa przytupywał dla rozgrzewki. Był to
jedyny odgłos życia w tej
ciszy.
Około pierwszej oficer dyżurny - porucznik Siemiatycki - obchodził
posterunki.
Rzucił kilka cierpkich uwag pod adresem wartownika, który tkwiąc
na posterunku przy
składzie materiałów pędnych nie dość szybko schował w rękaw
tlącego się papierosa.
Porucznik obiecał mu solennie, iż oberwie za to wykroczenie, ale
wiedział, że i tak nic z tego
nie będzie. Żołnierze przyjechali tu wprost z frontu, kpili z
przepisów służby garnizonowej
i nie potrafili się im podporządkować. Karanie nic nie pomagało.
Klnąc pod nosem, wszedł do
budynku dowództwa.
- Taśma leci. Dlaczego nie odbieracie? - szarpnął za ramię
radiotelegrafistę kaprala
Hermana.
Stary aparat Morse’a istotnie stukał na stole. Pasek papieru
spływał powoli na
podłogę. Skręcał się w nieforemny splot pod stołem. Herman
przetarł oczy. Stłumił
ziewnięcie, przepędzając niechętnie sen. Ze złości dał sójkę w bok
swemu pomocnikowi,
starszemu strzelcowi Kwapińskiemu.
- Już odbieramy...
Przygładził włosy i zaczął odczytywać wybite na papierze kreski i
kropki.
- To Krosno - mruknął. - Co? - zdziwił się nagle. - Każą
natychmiast przejść na odbiór
radiowy. Są niepokojące wiadomości z granicy. Zniekształcone.
Pytają, co my stamtąd mamy,
obywatelu poruczniku...
Herman otrząsnął się całkowicie ze snu. Patrzył uważnie w twarz
przełożonego.
Kwapiński, nie czekając rozkazu, założył słuchawki radiostacji.
Kluczem wywoływał
placówki graniczne.
- Bandy... - powiedział w zamyśleniu porucznik Siemiatycki. -
Pewnie bandy... -
Zapalił papierosa i wpił się wzrokiem w obu radiotelegrafistów. W
pokoju zapanowała
kompletna cisza, wypunktowana tylko miarowym stukaniem klucza
radiostacji
i niecierpliwego aparatu Morse’a.
Placówka w Smolniku odezwała się dopiero około drugiej w nocy.
Treść depeszy,
odczytanej przez radiotelegrafistę dowództwa odcinka Wojsk Ochrony
Pogranicza kaprala
Jana Hermana porucznikowi tegoż dowództwa, brzmiała mniej więcej
tak:
Od dwóch godzin jesteśmy pod ostrzałem. Bandyci... stop.
Moździerze, rusznice
ppanc... stop. Dziury w budynku... stop. Zapaliło...
spodziewamy... jeżeli zaatakują... stop.
Poleciłem... zabici... stop. Prosimy...
W tym miejscu i tak kiepska łączność z placówką w Smolniku została
przerwana.
Radiostacja dowództwa wywoływała ją tej nocy już bezskutecznie.
Placówki w Mokrem, Kulasznem, Szczawnem i Rzepedzi milczały.
Dopiero po jakimś
czasie udało się nawiązać łączność z Komańczą.
Atak bandytów - donosił tamtejszy radiotelegrafista - znaczna
przewaga
nieprzyjaciela... stop. Proszę o pomoc... stop.
Zaalarmowany i wyrwany ze snu dowódca odcinka kazał się połączyć z
Krakowem.
Telefon jednak nie działał. Linia była uszkodzona. Umilkł także
telegraf z Krosna.
- Bandyci musieli przeciąć druty - skonstatował szef sztabu
dowództwa i polecił
dwóm radiostacjom nawiązanie łączności z Krakowem i Warszawą.
Udało się to z dużym trudem. W każdym razie około trzeciej nad
ranem wyższe
dowództwa Wojsk Ochrony Pogranicza wiedziały już, że na odcinku
bieszczadzkim
wydarzyły się niedobre rzeczy. Nikt nie znał jednak szczegółów.
Niewiele wniosły w tę
sprawę niemal całkiem zniekształcone meldunki placówek granicznych
w Wetlinie i Woli
Michowej. Te również były zaatakowane. Dowódca z Woli Michowej
podawał, że widzi dużą
łunę na niebie. Był to ostatni meldunek uzyskany od placówek
granicznych tego odcinka
WOP.
O czwartej nad ranem wystartowały z Krakowa dwa samoloty
rozpoznawcze. Nic
więcej nie można było zrobić poza wysłaniem w kierunku
zaatakowanych placówek
alarmowej kompanii WOP i plutonu z Krosna. Oddziały te załadowały
się na stare ZIS-y,
mające cały wojenny szlak bojowy za sobą. Wysłużone ciężarówki
ruszyły drogami na Lesko
- Baligród.
Samoloty wykonały swoją misję sprawnie. Przeleciały wzdłuż linii
kolejowej Mokre -
Nowy Łuków i nad Sanem. Nic więcej nie musiały badać. Wylądowały
na lotnisku pod
Krosnem, które tymczasem po naprawieniu linii przewodowych
przywróciło łączność
z dowództwem odcinka. Lotnicy widzieli pożary. Na całej trasie
przelotu - pożary. Płonęły
placówki w Mokrem, Kulasznim, Szczawnem, Rzepedzi, Komańczy,
Osławicy, Nowym
Łupkowio, Woli Michowej, Maniowie, Kalnicy, Wetlinie i Smolniku. W
kilku miejscach
lotnikom wydawało się, że widzą ślady walki. Na sygnały
rozpoznawcze dawane umownymi
rakietami zielonymi żadna z placówek nie odpowiadała. Bandyci
ostrzelali ich w dwóch
miejscach. Jeden z samolotów miał nawet w skrzydłach kilka otworów
po pociskach.
Dowódca odcinka WOP - podpułkownik Karol Kowalewski - człowiek
nerwowego
usposobienia, grzmocił w całkowitej bezsilności pięścią w stół.
Gniew wyładował na
poruczniku Siemiatyckim za to, że go zbyt późno zaalarmował. Uwagi
porucznika, że, „i tak
nie byłoby sił, aby placówkom pomóc”, nie przyjął do wiadomości.
Szef sztabu wpatrywał się
milcząco w mapę. Radiotelegrafiści wciąż bezskutecznie wywoływali
kryptonimy placówek.
Dzień wstawał pochmurny i brzuchate chmury sunęły nisko nad
ziemią. W dzień łączność
krótkofalowych radiostacji nawet w terenie górskim się poprawia.
Tym razem jednak nie było
żadnej łączności. I wszyscy zdawali sobie sprawę, że tej nocy
dwanaście placówek WOP
w trójkącie granicznym o wierzchołkach Komańcza - Ustianowa -
Sianki przestało istnieć.
O tym, co się stało z obsadą tych placówek, nikt nie miał na razie
najmniejszego pojęcia.
W każdej znajdowało się ośmiu - dwunastu żołnierzy z oficerem lub
podoficerem na czele;
razem stu dwudziestu kilku ludzi. Wysłane ze spóźnioną odsieczą
samochody brnęły gdzieś
w tak zwanym terenie, często naprawiając defekty w silnikach i
nawalające dętki.
Było rzeczą oczywistą, że ich pomoc jest więcej niż iluzoryczna.
- Trzeba by podjąć jakąś decyzję - poradził około południa szef
sztabu.
Dowódca ofuknął go gniewnie. Sam już o tym myślał od kilku godzin.
Nie zdążył
teraz odpowiedzieć podwładnemu, bo właśnie wezwała go Warszawa.
Zbladł i podszedł do
telefonu, poprawiając pas po drodze.
Mówił Generał. Swoim z lekka nosowym głosem zapytał najpierw
dowódcę, czy ma
jakieś nowe wiadomości o tym, co się zdarzyło tej nocy. Negatywną
odpowiedź pozostawił
bez uwag i kazał podpułkownikowi zameldować się w Warszawie w
ciągu najbliższej doby.
Na tym rozmowa się skończyła. Pełen najgorszych przeczuć zasiadł
dowódca odcinka WOP
przy stole obok radiostacji i wpatrzył się w skalę fal. W myślach
zaczął układać swój raport.
Pierwsza wiadomość od kompanii alarmowej nadeszła przed zmrokiem.
Dowódca
kompanii kapitan Wieczorek dotarł do Komańczy. Z pięciu placówek,
jakie minął po drodze,
zostały tylko dopalające się zgliszcza. Wszędzie widział na wpół
zwęglone trupy ludzi
z obsady. Zabrał trzech żołnierzy z placówki w Mokrem. Ocaleli, bo
w chwili natarcia
bandytów znajdowali się na patrolu. Znalazł też ciężko rannego
strzelca Karasińskiego
z placówki w Komańczy. Bandyci wzięli go do niewoli, potwornie
okaleczyli i pozostawili na
miejscu. Rannym zaopiekowała się rodzina Kuźminów z Komańczy.
Kapitan mówił:
„potwornie okaleczony”, ale nie wyjaśniał jak. Rannego, który jest
przytomny, opatrzył lekarz
kompanii. Karasiński twierdzi, że w chwili ataku na placówkę stał
na posterunku przed
budynkiem. Został ogłuszony jakimś „tępym narzędziem”. Kiedy
odzyskał przytomność,
stwierdził, że leży dokładnie skrępowany sznurami i jest pod
strażą.
Słyszał gęstą strzelaninę. Odróżniał ogień karabinów maszynowych i
moździerzy.
Trwało to kilka godzin; ile dokładnie - Karasiński nie potrafi
powiedzieć. Widział pożar
i zdawał sobie sprawę, że płonie budynek placówki. Utrzymuje, że
bandytów było bardzo
dużo - stu, może nawet więcej. Skonstatował to, gdy już ucichła
strzelanina, kiedy napastnicy
zbierali się na polanie. Potem oślepiono go światłem kilku latarek
elektrycznych, gdzieś
przeniesiono i tam okaleczono. Wtedy Karasiński znów stracił z
bólu przytomność. Jak
znalazł się w domu Kuźmina, oczywiście nie wie.
Było to wszystko, co mógł zameldować kapitan Wieczorek, dowódca
kompanii
alarmowej WOP.
Krosno otrzymało w tym samym mniej więcej czasie podobne
wiadomości od
wysłanego „w teren” plutonu. Placówki, do których pluton dojechał,
położone bardziej na
południowy wschód, nie istniały. Zostały ubiegłej nocy spalone.
Ich obsada była
wymordowana. Dowódca plutonu donosił o zwęglonych trupach, nigdzie
nie znalazł żywej
duszy.
Teraz dowódca odcinka WOP mógł skonkretyzować swój raport. Nadał
do
przełożonych w Krakowie (obowiązywała droga służbowa i dowódca nie
mógł się
bezpośrednio łączyć z Warszawą) dość chaotyczną depeszę, będącą
właściwie mieszaniną
meldunku służbowego i interpretacji wydarzeń, w celu zmniejszenia
własnej
odpowiedzialności. Z depeszy wynikało, że grasujące w tym rejonie
od zakończenia działań
wojennych bandy tak zwanej Ukraińskiej Powstańczej Armii - UPA -
dokonały zapewne
krytycznej nocy koncentracji, po czym w dużych grupach zaatakowały
przeważającymi siłami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl