Jarrett Miranda - Weselne dzwony 03 - Narzeczona marynarza(1), Różne e- booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Miranda Jarrett
Narzeczona marynarza
Special -
„Weselne dzwony"
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Neapol
,
Królestwo Neapolu
,
wrzesień 1798 r
.
Abigaile Layton trzymała się oburącz boków wiklinowego wózka ciągniętego
przez osiołka. Maleńki wehikuł trząsł się i podskakiwał na kocich łbach. Przez
długie dwa miesiące morskiej przeprawy z Anglii do Włoch tak przywykła do
kołysania statku, że kiedy dzisiaj zsiadła na ląd, zdało się jej, że ziemia się chybocze
i ucieka spod nóg. Jazda po neapolitańskich uliczkach była jeszcze gorsza. Abigail
miała wrażenie, że zaraz dopadnie ją atak „lądowej choroby morskiej", o ile coś
takiego było możliwe. W każdym razie tak to nazwała na swój użytek, choroby
lokomocyjnej wszak jeszcze nie znano, z chorobą morską zdążyła się jednak
zapoznać, kiedy tylko wypłynęli z Gravesend.
- Dom brytyjskiego ambasadora, signorina - poinformował ją woźnica,
wskazując rezydencję na wzgórzu.
- Siedziba brytyjskiego posła, znaczy się? - upewniła się Abigaile słabym
głosem, przywołując oficjalny tytuł, i zsunęła kapelusz na czoło dla ochrony przed
ostrym słońcem. - Dziękuję.
Posadowiona wysoko na wzgórzu ambasada prezentowała się nadzwyczaj
okazale. Dumna budowla bardziej przypominała pałac niż rezydencję
przedstawiciela brytyjskiego rządu. Abigaile starała się „obserwować" ów wykwit
imperialnej architektury „intelektualnie", jak uczył ją ojciec. Miała nadzieję, że tym
sposobem zapomni o sensacjach żołądkowych.
Na każdym piętrze dwanaście wielkich okien, klasyczna kolumnada. Tak,
lepiej skupić się na architekturze, niż myśleć o pocie spływającym po plecach.
Suknia, którą nosiła na znak żałoby, była zbyt gruba i zupełnie nie nadawała się na
2
południowy klimat. Kiedy Abigail wyjeżdżała z Oksfordu, angielskie lato już się
kończyło, ale w Neapolu prażyło słońce.
Dla dodania sobie otuchy dotknęła małego złotego serduszka, które zawsze
nosiła na szyi. Dostała je od ojca. Był to prezent z okazji Bożego Narodzenie,
ostatniego Bożego Narodzenia, które spędzili razem. Jakie to dziwne, że w tym roku
spędzi święta pod palmami i słonecznym niebem, zamiast pod jemiołą, o ile
ambasador ją zatrzyma, ma się rozumieć.
- Jesteśmy, signorina. - Wózek zatrzymał się na podjeździe ambasady. Dźwięk
dzwoneczków przy uprzęży osiołka nie licował z dumnym otoczeniem. Woźnica
zeskoczył na bruk, zdjął kufer z wózka, postawił go na ziemi i wyciągnął rękę.
- Oczywiście. - Abigaile zaczęła szukać w kieszeni monet, na co mężczyzna
ukłonił się nisko. Nie o zapłatę mu chodziło.
- Najpierw muszę usłużyć pięknej pani.
Abigail spiekła raka. Ostrzegano ją, że każdy Włoch uważa się za galanta, i
oto miała pierwsze potwierdzenie. Nie przebyła długiej drogi z Anglii, by flirtować
z neapolitańczykami. Do Włoch sprowadzały ją niezmiernie ważne sprawy.
Ostentacyjnym gestem wcisnęła kilka monet w wyciągniętą rękę i wysiadła z
wózka, obywając się bez pomocy. Wygładziła spódnice, głęboko odetchnęła dla
uspokojenia rozedrganych nerwów i rezolutnie weszła po stopniach, by zapukać do
drzwi rezydencji.
Wysoki odźwierny w białej peruce zmierzył ją lekceważącym spojrzeniem.
- Pani godność, signorina?
- Panna Layton - opowiedziała się Abigail, wręczając przy tym służącemu
wizytówkę swojego ojca. - Panna A. R. Layton. Sir William mnie oczekuje.
Odźwierny zawahał się, dając jasno poznać, że bardzo powątpiewa, by
ambasador oczekiwał jakiejś panny A.R. i tak dalej.
Abigail była w stanie zrozumieć jego ociąganie, wyglądała wszak nędznie.
Czarna suknia nosiła ślady soli morskiej, co brało się stąd, że Abbie chodziła w niej
3
świątek, piątek i lubiła w czasie rejsu wystawać na pokładzie, nie przejmując się
bryzą. Potem nie mogła tych plam doczyścić. Tania wełenka, kiedyś czarna,
zmieniła kolor na nieokreślony brunatno-brązowy. Należało uszanować pamięć ojca,
nawet jeśli żałoba nie prezentowała się najlepiej. Poza tym, warto wspomnieć, jej
kuferek podróżny nie zawierał kolekcji damskiej mody. Wątpiła, czy odźwierny
wpuści do pysznej rezydencji kogoś tak żałośnie przyodzianego.
Nie poddawała się jednak. Ambasador powinien ją przyjąć, zaprosił ją, miała
jego list w kieszeni. I ani grosza na powrót do Anglii.
- Proszę powiedzieć sir Williamowi, że przyjechałam. - Starała się, by
odźwierny nie usłyszał w jej głosie błagalnej desperacji. - Wolałabym nie skarżyć
mu się, że zostałam zatrzymana przy wejściu.
- Sprawdzę, czy sir William jest u siebie. - Służący cofnął się niechętnie i
wpuścił ją do holu, wskazał jedno z krzeseł dla oczekujących i zniknął.
Abigail przysiadła na brzegu krzesła, a woźnica rzucił kuferek u jej stóp.
Służba przechodziła przez hol, nikt na nią nie zwracał uwagi, traktowano ją
jak powietrze. Była zmęczona, zniechęcona odstręczającym przyjęciem, ale musiała
czekać,
zdana na zły czy dobry humor ambasadora. Nie miała wyboru. Gdzieś zegar
wybił kwadrans. Wpadające przez świetlik nad drzwiami promienie słońca
przesuwały się powoli po posadzce. A ona czekała, czekała.
W końcu usłyszała jakieś głosy. Po schodach schodził pan w bogato
haftowanym kaftanie. Towarzyszyło mu kilku urzędników i lokaj ze szpadą i
peleryną swojego pana. Inny lokaj pośpiesznie otworzył drzwi i Abigail dojrzała
czekający na podjeździe powóz.
Wstała, postąpiła krok i zatrzymała się wyczekująco. Pewna, że ma przed sobą
sir Williama Hamiltona, uznała za stosowne zwrócić się do niego pierwsza. Nie
mogła dopuścić, by uciekł, nie wysłuchawszy jej.
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl