Jan Dobraczyński - Najeźdźcy 2 - A znak nie będzie mu dany, Dobraczyński Jan

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jan Dobraczyński
a znak
nie będzie
mu dany
• PAX •
JAN DOBRACZYŃSKI
*
NAJEŹDŹCY
**
A ZNAK NIE BĘDZIE MU DANY
• PAX •
WARSZAWA
„...a znak nie będzie mu dany,
jeno znak Jonasza proroka.”
Mat. 12, 39.
3
C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A
1
H
erbertowi przyśnił się w nocy Hugo.
Widział zabitego przed laty przyjaciela z taką wyrazisto-
ścią, że nie obudziły go ani razu zwykłe bóle żołądka. Po twar-
dym śnie pozostał mglisty opar w myślach i szum w uszach.
Nie miał ochoty wstawać. Ale budzik terkotał, a Herbert
nauczył się być posłuszny jego wezwaniu. Usiadł na łóżku.
Chwilę trząsł głową, jakby chcąc się w ten sposób pozbyć sła-
bości, która opanowała mózg. W pokoju było jeszcze ciemno.
Ze schodów nie dochodziły żadne dźwięki. Herbert wstał
i trochę chwiejnym krokiem podszedł do okna. Zawieszone
nisko nad jezdnią paliły się żółte antymgielne latarnie, roz-
cinając nasyconą ciemność stożkami blasku. Na chodnikach
widać było zacieki po deszczu, który padał w nocy kilkoma
nawrotami. Z cichym warkotem przesunęło się kilka aut
i głośno stukając butami przeszła przez jezdnię gromadka
mężczyzn w granatowych kombinezonach. Przed domem za-
trzymał się cytrynowy samochód mleczarza. Wyskoczył z nie-
go chłopak w jasnym kitlu i prędko postawił na progu kilka
butelek z mlekiem. Z garażu naprzeciwko wysunął się chry-
piąc »Opel« pana Schrödera, akwizytora maszynek do go-
lenia. Gdzieś w głębi domu stuknęły drzwi i buchnęła spu-
szczona woda. Pod stołem zatrzeszczał koszyk; ale Peter nie
miał jeszcze ochoty wystawiać nosa spod flanelowej kołder-
ki. Znowu zatrzymał się przed domem »Volkswagen« pie-
karza. Herbert wiedział, że teraz także chleb czeka na niego
na dole.
Przeżegnał się, poszukał zostawionych przy łóżku pantofli.
Dzień przed nim ułożony był jak w zegarku. Przede wszyst-
kim trzeba posłać łóżko. Nie lubił tej czynności i dlatego od
niej zaczynał zawsze zwykłe zajęcia. Strzepując i rozpoście-
rając koc, odmawiał: „Dignare, Domine, die isto sine peccato
nos custodire... Domine, Deus Omnipotens, qui ad princi-
pium hujus diei nos pervenire fecisti, Tua nos hodie salva
virtute...” Każdą czynność starał się łączyć z modlitwą; wtedy
4
życie szło sprawniej i można było jakoś przynajmniej z więk-
szością spraw wydążyć.
Zakończywszy słanie łóżka, poszedł do łazienki. Podstawił
ciało pod chłodny prysznic, nie przestając szeptać słów mo-
dlitwy. Ich sens często zaczynał uciekać jego uwadze; prze-
słaniał je jakiś obraz. W tej chwili znowu myślał o dzisiej-
szym śnie. Oderwał się jednak od tego, skupił na nowo. To
gubienie się myśli w obrazach wspomnień zdarzało mu się
często. A kiedy się na tym schwytał, ogarniało go zniechę-
cenie. Szło ono również śladem każdego nieudanego gestu.
Niestety, życie zdawało się składać z samych takich właśnie
gestów. W tej chwili także stanęło przed nim: I cóż wyszło
z wczorajszej rozmowy? Co ona dała? Pytania wirowały wo-
koło niego jak rój dokuczliwych muszek.
Wychodził z łazienki, gdy usłyszał, jak na tym samym
piętrze otwierają się drzwi. Rozległy się ciężkie męskie kroki.
Zatrzymał się, przecierając czoło i oczy kosmatym ręczni-
kiem. „Więc znowu? — myślał. — Jeszcze jedna sprawa nie-
udana, choć tak bliska...” Przytłumiony głos kobiecy zawołał
coś za schodzącym w dół mężczyzną. Tamten odpowiedział
już z parteru tubalnym: Ja.
„Jeżeli otworzę teraz drzwi — rozważał Herbert — zobaczę
kobietę na progu jej mieszkania. Może gdybym popatrzył na
nią, poczułaby wstyd...” Już brał za klamkę, gdy powstrzy-
mała go myśl, że ukazawszy się nagle na schodach w spod-
niach od pidżamy, z ręcznikiem zawieszonym na szyi, wywo-
łałby raczej kpiący śmiech sąsiadki. „Nie — zadecydował,
choć nie był całkiem pewny, czy postępuje słusznie. — Trzeba
będzie — zapewniał siebie — czekać okazji.”
Wciągnął czarne spodnie, włożył stopy w półbuty. Kiedy
wstawał z krzesła, chwycił go przejmujący ból. To było tak
jak zawsze — jakby ktoś pociągnął za sznurek, a to pociąg-
nięcie szarpnęło trzewiami. Zacisnął zęby i chwilę stał bez
ruchu. Ból mijał powoli. „Trzeba jednak będzie pójść do le-
karza” — pomyślał. W ciągu ostatnich miesięcy postanawiał
to kilkakrotnie; ale potem w pokratkowanym zajęciami dniu
brakło godziny na zrealizowanie tej decyzji.
Spojrzał na zegarek. Czas był już najwyższy, aby iść. Za-
wołał: — Peter, na spacer! — Koszyk zatrzeszczał znowu, coś
poruszyło się w nim leniwie wirowatym ruchem rozwijają-
cego się pytona. Spod kraciastej flaneli wyjrzał długi żółty
pysk, zakończony kakaowego koloru nosem. Pies powoli
wygramolił się z kosza. Chwilę starannie trzepał flaczastymi
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • red-hacjenda.opx.pl