Jane Bell - Koniec marzeń, Seria Romans(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JANE BELL
KONIEC
MARZEŃ
ROZDZIAŁ I
— Oczywiście, pojedziesz do Parku, nie ma o czym mó
wić, moja droga.
Vincente Cruz zdjął szczupłą ręką okulary i usiadł. Uśmie
chnął się do Diany, zupełnie niewzruszony nowinami, jakie
mu przyniosła. Kiedy dziennikarka przybyła tu, kipiąc obu
rzeniem z powodu wiadomości otrzymanej tego ranka w
wydawnictwie, jedyną reakcją Vincente była prośba, żeby
zechciała usiąść i uspokoić się.
— Jak mogę się uspokoić — zaprotestowała — skoro
powiedziano mi właśnie, że ten Pires nie pozwala wpusz
czać nas na teren rezerwatu.
Vincente powtórzył z uśmiechem, że przede wszystkim
Diana musi usiąść, a potem Rosę, jego gospodyni, przynie
sie jej drinka, zanim zaczną rozmawiać o tej sprawie. Wie
dząc, że wszelkie protesty będą bezużyteczne, usadowiła się
na bambusowym krześle, po raz pierwszy nie zwracając
najmniejszej uwagi na wspaniały widok z okien werandy —
na rozciągające się pod wilgotnymi lasami szczyty gór Ro-
raimy. Vincente lubił wychylić przed obiadem kieliszek
wódki, więc Diana towarzyszyła mu niechętnie, tłumiąc
niecierpliwość. '
— Pogadam z Ramonem — zachichotał Cruz — nie
martw się o to. Prasa przysporzyła mu ostatnio dużo kłopo
tów i tylko dlatego zamknął Park przed gośćmi.
5
Diana udawała, że podziwia rozległy widok z werandy, w
rzeczywistości jednak powstrzymywała się od odpowiedzi,
jaka cisnęła jej się na usta. Dużo kłopotów! Nie miała jesz
cze „przyjemności" poznania osobiście Ramona Piresa, no
wego zarządcy Parku Primeiro, ale z tego, co słyszała już o
nim, wynikało, że zasłużył na cięgi, które otrzymywał od
prasy. Jakim prawem odmówił ich prośbie! Czemu nie wol
no jej spędzić tam kilku dni wraz z fotografem, odtwarzając
wędrówki Vincente z dawnych lat, kiedy ten, jako młody
człowiek, poznawał Mato Grosso? Pires zachowywał się
tak, jakby był właścicielem rezerwatu. Szczególnie drażnią
cy był fakt, że to właśnie on, jeden jedyny ze wszystkich
spotkanych ludzi, przeszkadzał im dotrzeć do celu podróży,
gdy dotychczas cała wyprawa do Brazylii odbywała się tak
gładko! Zaczęła właśnie pisać biografię Vincente, który
znaczną część życia spędził wśród Indian brazylijskich, dla
tego też ogromnie jej zależało na zwiedzeniu Parku Primei
ro, rezerwatu w Mato Grosso, otoczonego światową sławą,
i na krótkim choćby pobycie wśród zamieszkałych tam tu
bylców. W przeciwnym razie —jeśli nie uda się przełamać
niezrozumiałego uporu Ramona Piresa — równie dobrze
mogła nie ruszać się z Anglii, o czym myślała z gniewem i
żalem. Spędziła przecież już wiele interesujących i owoc
nych godzin, rozmawiając z Vincente tutaj, na północy Bra
zylii, ale on sam powiedział jej tydzień temu, że najważniej
szym z jego osiągnięć jest Park. Stworzył go sam i to Park
właśnie stał się z czasem przykładem wzorowego rezerwatu
dla całego świata. Musiała zatem za wszelką cenę dotrzeć
tam i zobaczyć wszystko na własne oczy, jeśli jej książka
miała być w ogóle coś warta.
6
Doszła do wniosku, że nie należy zwierzać się Vincente z
niechęci i urazy do Piresa. Wiedziała, że według niego,
Ramon nie mógł postępować niewłaściwie.
Ramon był kimś ważniejszym niż następcą Cruza: był
jego protegowanym i powszechnie wiadomo było, że stary
człowiek kochał go niczym własnego syna. Plotka głosiła,
że Ramon wykorzystuje ten fakt i manipuluje byłym szefem
— Diana nie wiedziała jednak, ile było w tym prawdy.
Gdy dziewczyna usiłowała stłumić wrzącą w niej złość,
Vincente Cruz, siedząc wygodnie, przyglądał się swemu
gościowi w milczeniu. Nie przekroczył jeszcze wieku, kiedy
mężczyzna nie patrzy już na piękne kobiety. Zachwycały go
jej miedzianobrązowe loki, duże, zielone oczy i powabne
kształty.
Polubił dziewczynę przede wszystkim za jej młodzieńczy
entuzjazm, dobre serce i żywy temperament. Była szczera i
odważna, a on to właśnie cenił w kobiecie: nie cierpiał
intrygantek. Diana, choć tak odmienna, przypominała mu
charakterem jego młodą, portugalską żonę, zmarłą tyle lat
temu...
Westchnął.
— O co chodzi? — Diana była bardzo przywiązana do
Vincente i zwróciła się do niego z troską w głosie, zapomi
nając na chwilę o własnych problemach.
— Nic, nic. — Uśmiechnął się, a jego wyblakłe, szare
oczy zabłysły. — To tylko stare wspomnienia... Ale ty mu
sisz odwiedzić Park. Zaaranżuję to dla ciebie, nie obawiaj
się. Ramon może mieć akurat teraz... jak wy to młodzi,
mówicie?... „lekkiego świra"... na punkcie prasy, ale mnie
będzie słuchał.
Uśmiechnął się ironicznie i w ułamku sekundy Diana
zobaczyła koło siebie nie starszego pana (miał teraz siedem-
7
dziesiąt pięć lat!), lecz młodego mężczyznę, jakim był kie
dyś: muskularny, niewysoki, nie wyróżniający się być może
niczym szczególnym, ale obdarzony silnym charakterem,
pomysłowy i odważny. Z pewnością siły opuszczały już
ciało, ale umysł pozostał bystry i jasny. Spojrzenie, jakie jej
rzucił, było przenikliwe i nieco chytre. Dianie przemknęła
przez głowę myśl, że nie było to spojrzenie człowieka,
którego ktokolwiek mógłby z łatwością oszukać.
— Ramon nie jest ludożercą, choć, jak wiesz, taką opinię
wyrabia mu prasa. Myślę, że polubisz go.
— Może... ale przede wszystkim muszę się z nim spotkać
— odparła z ironią — zanim zdołam przekonać się, czy
trafnie oceniasz Ramona.
— Spotkacie się — zapewnił — nie martw się o to.
Nie wyglądał jednak na przeświadczonego, że obietnicy
tej łatwo będzie dotrzymać. Nie winił Raniona za niezrozu
miały, niemal irracjonalny upór, zważywszy na to, jak zacie
kle tropił go reporter z „Brasilia Journal", Gilberto Morel.
Wiedział także, chociaż Diana zachowywała taktowne mil
czenie, że dziewczyna przyjaźni się z Morelem i prawdopo
dobnie wierzy, iż jego podejrzenia wobec Piresa nie są
pozbawione podstaw. Spodziewał się jednak, że poznawszy
bliżej Ramona, Diana zrozumie, jak nieuzasadnione były
krytyczne uwagi kolegi. Sięgając po drinka, Vincente pomy
ślał nagle, że ta dziewczyna byłaby wprot idealną żoną dla
Piresa. Różniła się tak ogromnie od Leah, która zamieniła go
w cynika...
Uśmiechnął się mimo woli, wyobrażając sobie reakcję
Ramona na bezpośredni sposób bycia i stanowczy charakter
Diany. Iskry latałyby w powietrzu — to pewne — ale zwy
kle po burzy przychodzi pogoda...
— Przypomniał ci się jakiś żart?
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]